06 czerwca 2012

Oświatowe dylematy


Ostatni tydzień w oświacie był pod znakiem różnego rodzaju dylematów i kompromitacji. Te pierwsze wiążą się z tym, że polska szkoła jest analogowa, a Ministerstwo Edukacji Narodowej, naciskane przez media, w tym głównie „Gazetę Wyborczą”, która od wielu lat usiłuje zastępować ten resort w reformowaniu polskiego szkolnictwa, chce tę szkołę poddać cyfryzacji. Chcieć jednak nie zawsze jest równoznaczne z tym, by móc.

Po pierwsze resort nie ma pieniędzy na tzw. cyfryzację edukacji szkolnej, więc mami społeczeństwo pseudopilotażem w zakresie wdrażania do niej nowych technologii komunikacyjnych. Wiadomo, że pojęcie pilotażu pojawia się zawsze wówczas, kiedy nie ma pieniędzy dla wszystkich szkół. Nie wiemy nic na temat tego, jakie ośrodki akademickie objęły ten pilotaż badaniami diagnostycznymi. Można jedynie przypuszczać, że żaden, gdyż resortowi pilotaż nie kojarzy się z badaniami naukowymi, tylko ze sprawdzeniem, czy dzieci nie zniszczą tabletów lub laptopów, czy wystarczy na pokrycie kosztów obsługi tablic interaktywnych, itp. Trudno tu mówić o pilotażu czegoś, co nie zostało zbadane przed jego wprowadzeniem.

Po drugie, dopiero we wrześniu zostaną przeprowadzone badania na próbie liczącej 10 tys. sześcio- i siedmiolatków, by sprawdzić, jakimi dysponują oni na starcie szkolnym umiejętnościami w zakresie poziomu czytania, pisania i liczenia, a także manualnymi i w zakresie spostrzegawczości. Wcale nie wiąże się to z poszukiwaniem przez resort odpowiedzi na pytanie, czy sześciolatkowie różnią się między siedmiolatkami w zakresie dojrzałości szkolnej, tylko o sprawdzenie, co tak naprawdę potrafią sześciolatki i siedmiolatki, kiedy idą do szkoły, czy się do niej nadają i czy szkoła ich czegoś uczy. Pomiar będzie dwukrotny, więc będzie można rzeczywiście poznać przyrost, stagnację lub cofnięcie się w rozwoju tych umiejętności u testowanych uczniów. Ciekaw jestem, jakie będą wyniki tej diagnozy, ale i jakie będą płynąć wnioski dla praktyki edukacyjnej, w tym dla polityki oświatowej? Co się stanie, kiedy okaże się, że sześciolatki nie nadają się do szkoły, albo że siedmiolatki mają niższy poziom powyższych umiejętności od sześciolatków? Wiele będzie zależało przecież od wyłonienia próby badawczej. Pierwsze wyniki będą dopiero w marcu przyszłego roku, a wnioski z drugiego pomiaru dopiero latem 2013 r. Oczywiście, lepiej późno niż wcale.

Prowadzone przed laty badania prof. Z. Kwiecińskiego nad efektywnością zajęć lekcyjnych w szkołach ze względu na poczucie jego wartości dla własnego rozwoju u każdego ucznia wykazały, że szkoła jest stratą czasu, a nawet wćwicza w pozór. Minęło jednak od tamtych badań 20 lat. Może coś się zmieniło. Jak pisał Z. Kwieciński - w typowej miejskiej szkole w ciągu czterech losowo wybranych tygodni tylko 12,2% czasu 100 lekcji uznano za czas tak zorganizowany, że służył on rozwojowi uczniów. (Socjopatologia edukacji,1992). Pozostały czas 45 minutowej jednostki lekcyjnej był obojętnym dla rozwoju uczniów lub toksycznym.

Po trzecie, nareszcie ktoś potwierdził to, o czym pisałem już ponad rok temu, że raporty o jakości pracy szkół, jakie przygotowywały kuratoria oświaty na podstawie ewaluacji tych placówek są niewiele, a nawet nic nie warte. Wydatkowane środki na ocenę jakości pracy ponad 3,5 tys. szkół w Polsce okazały się kolejnym biurokratycznym bublem, o czym mówiono na posiedzeniu sejmowej podkomisji ds. jakości kształcenia. Jeszcze raz potwierdziła się teza, że biurokracja oświatowa wymyśla zadania, pozwalające jej utrzymać własne stanowiska pracy, ale w żadnej mierze nie przyczynia się to do uzyskania rzetelnej wiedzy na temat jakości procesu kształcenia w szkołach,a tym bardziej wspieraniu jego doskonalenia. To, że wspomniana ewaluacja nie będzie sprzyjać podnoszeniu jakości pracy nauczycieli szkół, wiadomo było przed wdrażaniem tych ewaluacyjnych taktyk.

Po czwarte, po raz kolejny okazało się, że najlepiej sprawdzian dla szóstoklasistów zdali uczniowie szkół niepublicznych, a więc placówek małych, autorskich, elastycznie podchodzących do procesu kształcenia, wprowadzających indywidualizację i nowe metody pracy z uczniami. Tu nie są potrzebne żadne pilotaże czy biurokratyczne triki. Przykładowo, w Łodzi różnica w wynikach tego sprawdzianu między uczniami szkół niepublicznych a publicznych wyniosła ponad 6 punktów, na korzyść jakości wykształcenia w placówkach prywatnych, a w stosunku do przeciętnego ucznia w kraju różnica wyniosła ponad 13 punktów (na 40 możliwych do uzyskania w tym sprawdzianie)! Upowszechnianie przez media komentarzy, że w tym roku miała miejsce klęska edukacyjna w szkolnictwie podstawowym, bo od 2005 r. wyniki tego sprawdzianu są z każdym rokiem coraz niższe, jest fałszowaniem rzeczywistości. Niniejszych wyników porównywać w ten sposób nie wolno, gdyż kolejne roczniki absolwentów podstawówek nie są mierzone tą samą miarą. Ta jest bowiem "kalibrowana" pod każdy rocznik szkolny z osobna, a więc porównywanie wyników tych sprawdzianów jest nieuzasadnione i błędne.

Po piąte, ma miejsce w naszym kraju likwidowanie bibliotek pedagogicznych, czyli jedynych placówek oświatowych, które dysponują nie tylko bogatymi zasobami literatury przedmiotowej, specjalistycznej, metodycznej i wspomagającej pracę nauczycieli, ale także posiadające pracownie informacyjno-bibliograficzne. Wkrótce będziemy narzekać, że nauczyciele nie mają dostępu do najnowszej literatury, nie podejmują aktywności samokształceniowej, także związanej z udziałem w studiach, kursach i szkoleniach, w trakcie których konieczne jest aktualizowanie profesjonalnej wiedzy.

Najciekawsze jest jednak zderzenie oczekiwań pracodawców z polityką kształcenia w naszym kraju. Pracodawcy chcą, by szkoły nie zabijały kreatywności uczniów, premiowały ich ambicje, indywidualny rozwój, zachęcały do krytycznego myślenia, uczyły pracy w zespołach, planowania własnego rozwoju itp. Natomiast egzaminy zewnętrzne merytorycznie i formalnie kalibrowane są pod przeciętność, schematyzm, bezkrytycyzm. Oczywiście, o tym, jak należy kształcić i jakie kompetencje są konieczne w życiu zawodowym młodych ludzi decydują publicyści, przedsiębiorcy, sklepikarze, a nawet prezesi firm, które niczego w tym kraju nie wytwarzają, poza produktami wyłudzania od obywateli ich własnych oszczędności.