14 stycznia 2012

Samorządowe kurki dostępu do edukacji ponadgimnazjalnej

Kiedy studenci pedagogiki pytają mnie o to, czym jest przemoc strukturalna w oświacie, to po raz kolejny sięgam po przykład interwencjonizmu państwowego lub samorządowego, który nie znajduje uzasadnienia merytorycznego, tylko jest doraźnym politycznie działaniem regulacyjnym, z jednej strony lekceważącym obywateli, ich aspiracje, potrzeby czy dążenia, a z drugiej strony troszczącym się o skrywane przez władzę interesy (pod pozorem ochrony czy troski o obywateli).

Otóż od 1991 r. rozpoczęto w naszym kraju intensywną kampanię na rzecz podwyższenia wskaźników edukacyjnych w skali międzynarodowej, które dotyczyły m.in. zaplanowanego wzrostu liczby osób z wyższym wykształceniem. Krok po kroku zdejmowano ówczesne bariery w dostępie młodzieży do uniwersytetów, akademii czy wyższych szkół zawodowych. Tego typu politykę edukacyjną prof. Zbyszko Melosik trafnie określa mianem "podgrzewania ambicji". Czyniono wszystko, by wbrew potencjałowi osobowościowemu młodych pokoleń, przy równoczesnym zachęcaniu do indywidualnego inwestowania kapitału materialnego ich rodziców czy prawnych opiekunów, wbrew kapitałowi społecznemu oraz wbrew akademickim strukturom, misji, potencjałowi kadrowemu i bez istotnego finansowo wsparcia z budżetu państwa, z każdym rokiem coraz szerzej otwierać dostęp do szkolnictwa wyższego. Do tego konieczne było zakwestionowanie przez polityków roli kształcenia zawodowego, rzemieślniczego, także na poziomie wyższym.

Innymi słowy, skierowano strumień aspiracji i zainteresowań młodzieży na kształcenie ogólne, a tym samym na podejmowanie po 8-letniej szkole podstawowej (obecnie po 9-letnim cyklu 6+3) edukacji w liceach ogólnokształcących, liceach technicznych czy później liceach profilowanych, zaś likwidowano zasadnicze i średnie szkoły zawodowe. Otwierano zatem większości osób uczących się drogę do matury (najpierw wewnątrzszkolnej, później - państwowej, wraz z patologiczną przez dwa lata amnestią dla porażkowiczów), otwierano nowe państwowe szkoły wyższe, kolegia oraz totalnie zliberalizowano prawo do tworzenia przez pozaakademickie podmioty (spółki, osoby prawne, związki, stowarzyszenia itp.) dziesiątek, a po kilku latach już setek wyższych szkół prywatnych, tworząc tym samym możliwość podejmowania - przez coraz większy odsetek absolwentów edukacji ogólnokształcącej - studiów wyższych.

Po 22 latach mamy w kraju prawie 2 miliony osób studiujących na poziomie 5 (klasyfikacja ISCED) , tylko brakuje nam fachowców, specjalistów do wykonywania koniecznych prac i zadań o charakterze ściśle profesjonalnym, zawodowym. Co czyni władza? Najpierw premier ogłasza, podobnie jak to uczynił już rok temu premier Republiki Czeskiej - że mamy za mało fachowców, a za dużo osób o bezproduktywnych na rynku pracy kwalifikacjach, by w ślad za nim władze samorządowe przykręcały przysłowiowy kurek dostępu do wyższej edukacji. Jednym z warunków dla powodzenia tego procesu jest wygaszanie dotychczasowych ambicji, ich schładzanie przez zmianę kryteriów przyjęć do szkół ponadgimnazjalnych.

Tak więc najpierw mieliśmy radykalny neoliberalizm - niech jak najwięcej młodych ludzi uczy się w szkolnictwie ogólnokształcącym, niech jak najwięcej młodych Polaków uzyskuje maturę (co jest efektem wykazywanych manipulacji w zakresie poziomu trudności tego "egzaminu"), by można było utrzymać ponad 450 wyższych szkół w naszym kraju, a te by obniżając poziom kształcenia i wymagań, sprzyjały wzrostowi osób z dyplomami (zamiast z wykształceniem). Jesteśmy w Europie jednym z liderów o gęstej sieci szkolnictwa wyższego i jednym z najwyższych wskaźników skolaryzacji na poziome maturalnym i wyższym (przy czym za wyższe uznaje się wykształcenie "niższego" stopnia, czyli licencjackie). Wystarczy strukturalne (formalne) podwyższenie kryteriów (punktacji) przyjęć do szkół ogólnokształcących, by młodzież miała ograniczony wybór i została zmuszona do podejmowania edukacji w zasadniczych lub średnich szkołach zawodowych.

Być może jest to celowa strategia wygaszania wyższego szkolnictwa niepublicznego, które nie otrzyma "ludzkiego zastrzyku" w postaci kolejnych dziesiątek tysięcy kandydatów do studiowania, ponieważ konieczna jest do tego matura. Wszystko przerzuci się na demograficzny niż, naturalny spadek zainteresowań, chłonność rynku, gospodarki, które oferują lepsze zarobki osobom z konkretnym zawodem. A być może dostrzegane są dysproporcje między kształceniem ogólnym a zawodowym, które wymagają sztucznej (strukturalnej) interwencji. W świetle Konstytucji Polacy mają prawo do bezpłatnej edukacji. Nie wynika z tego obowiązek uzyskiwania w zamian za to zawodowego wykształcenia.

Samorządowcy chcą łączyć licea ogólnokształcące (część z nich likwidując), by podwyższając punktację przyjęć do istniejących placówek, wymusić wśród tegorocznych absolwentów gimnazjów z niższą liczbą zgromadzonych po egzaminie punktów wybór szkół zawodowych. Łódzki kurator oświaty dzieli się swoim dylematem: - Chciałbym, żeby w szkołach zawodowych uczyli się tylko ci, którzy tego chcą, a nie najsłabsi. Tę sytuację akceptuję wyłącznie jako przejściową. Dla kogo ma być ona przejściowa, na jak długo i po co? Czekają naszych uczniów migracje w poszukiwaniu liceum poza miastem, gdzie będą wolne miejsca czy edukacja w zawodówkach bez osobistych aspiracji czy zainteresowań w tym zakresie? Tego typu rozwiązania proponuje się bez merytorycznego uzasadnienia. Miasto bowiem nie posiada własnej strategii rozwoju edukacji (sic!) i nie rozliczyło się na koniec kadencji z tego, jaką prowadziło politykę oświatową i dlaczego właśnie taką, a nie inną. Tak nawarzone piwo ma wypić młodzież. To się zapije.


http://lodz.gazeta.pl/lodz/1,35153,10949330,Likwidacja_malych_liceow__Kurator___Kierunek_jest.html#ixzz1jFPpak9c