06 maja 2011

Obietnice wydmuszki w pseudoakademickim markecie


Francuski logik Norman Baillargeon ostrzega nas przed złodziejskimi słowami, którymi raczą niektórzy właściciele prywatnych szkół wyższych kandydatów do pracy, a ci im ulegają, nie przeczuwając, że nic się za tym nie kryje. Nawiązując do poprzedniego wpisu pragnę uzupełnić, że cykl analiz dotyczących ofert zatrudniania się w prywatnych szkołach wyższych dotyczy jedynie tych ich właścicieli, którzy ukrywają rzeczywiste powody i możliwości spełnienia wzajemnie uzgodnionych warunków umowy w ramach oferty pracy. Gdyby Belferce właściciel uczelni powiedział wprost: zatrudnię panią tylko po to, by po wykorzystaniu koniecznych do zabezpieczenia mnie (jako właściciela uczelni) uzyskać odpowiednie warunki do dalszego jej funkcjonowania już bez pani udziału, to nie miałaby ona powodu, by czuć się oszukaną. Kiedy jednak nagle, bez żadnego uprzedzenia dowiaduje się, że będzie zwolniona (tzn. nie będzie z nią przedłużona umowa o pracę), to ma prawo być zaskoczoną. Skąd Belferka może wiedzieć, że jest potrzebna w danej szkole tylko dlatego, że jej właściciel spodziewa się przyjazdu komisji akredytacyjnej, a nie ma w niej zatrudnionego tego rodzaju specjalisty? Ona tego nie wie. Zatrudnia się i cieszy, że może wreszcie wykonywać swój zawód i czyni to jak najlepiej.

Kiedy jednak komisja akredytacyjna już wyjedzie, a właściciel dojdzie do wniosku, że sprawę ma załatwioną, bo otrzymał właśnie pozytywna ocenę dla swojej instytucji, to może Belferkę zwolnić albo zachęcić ją do zwolnienia się na własna prośbę, by zaoszczędzić na jej etacie albo w jej miejsce przyjąć kogoś bardziej korzystnego (mniej kosztownego, członka najbliższej rodziny, kolesia lub kochanka, uległego donosiciela, spolegliwego lizusa itp. – tu lista zalet jest nieograniczona). Gdyby zatem między właścicielem takiej prywatnej szkoły wyższej został zawarty klarowny kontrakt z Belferką - pani wykłada, a ja dzięki pani zarabiam, ale i pani też będzie adekwatnie wynagradzana, to mogłaby owa kandydatka podjąć decyzję, czy chce w czymś takim uczestniczyć, czy też nie. Jest historykiem wychowania, poszukuje możliwości kształcenia innych w tym zakresie, a nie została przyjęta na stanowisko asystentki czy wykładowcy w uniwersytecie czy akademii, więc może się zdecydować z nadzieją, że trafia do szkoły wyższej.

Tymczasem po jakimś czasie rozpoznaje, że jest w firmie-wydmuszce, która wcale nie jest zainteresowana tym, żeby być szkołą wyższą (w akademickim rozumieniu tego słowa), tylko marketem, w którym handluje się ludzkimi aspiracjami, potrzebami czy oczekiwaniami, by realizować interesy właściciela. Gdyby Belferka nie chciała rozwijać się dalej (przygotowywać rozprawę doktorską czy habilitacyjną), tylko postanowiła traktować tę szkołę jak market, w którym trzeba być: raz w dziale promocji, innym razem na zapleczu, jeszcze innym siedzieć przy kasie lub monitorować klientów, to nie miałaby powodu do trosk czy rozczarowań. Wiedziały gały co brały. Ot, miejsce pracy, tak samo dobre, jak każde inne.

Niestety, obiecywano jej co innego. Belferce takiej szkoły-wydmuszki zaplanowano od października zajęcia dydaktyczne, uzgodniono z nią nawet dni i godziny ich realizacji, więc podejmuje pracę z zapałem. Ma nawet podpisaną umowę o pracę, ale na poziomie najniższej płacy, tylko na rok, zgodnie z prawem i zarazem pod pozorem, że musi być przecież sprawdzona, czy się w ogóle do niej nadaje. Po czym umowa już z nią nie jest przedłużona, albo proponuje się jej, że część pensji będzie otrzymywać na konto, a część „pod stołem”, „z rączki do rączki”, albo z jakiegoś innego, pozauczelnianego źródła (tu powiada się, że chodzi o zmniejszenie obciążeń ZUS-owskich, a ona i tak na tym dobrze wyjdzie, bo swoje dostanie). W niektórych szkołach tego typu jest z tym różnie. Zdarza się, że kłopoty finansowe są tak duże (kredyty, inwestycje, otwierane nowe kierunki, spadek studiujących itd.), że diabli biorą płynność finansową i … jak mojej koleżance z jednej z takich prywatnych szkół wyższych, nie wypłaca się pensji przez miesiące.

Ona jednak, z poczuciem misji i odpowiedzialności prowadzi zajęcia i liczy poziom własnego deficytu. Nie rezygnuje z pracy, bo czeka, aż zostaną jej oddane niewypłacone pensje, no i ma nadzieję, że będzie lepiej. Karmiona jest złodziejskimi słowami. Jak pisze wspomniany filozof: Kuna, urocze zwierzątko, w specyficzny sposób żywi się jajami z ptasich gniazd: przebija skorupkę, wysysa je i pozostawia w gnieździe. Samica wysiadująca jaja nie wie, że siedzi na wydmuszkach pozbawionych cennej zawartości. (N. Baillargeon, Krótki kurs samoobrony intelektualnej, Pruszków 2001, s. 31) Są takie prywatne wyższe szkoły wydmuszki –, których właściciel wysysa obiecane wartości, a nauczyciele nawet nie wiedzą, na czym siedzą…