23 kwietnia 2010

Eduniespodzianka

Słynne i zapewne wszystkim znane „jajeczko-niespodzianka” jest jak pewien szampon, który zawiera dwa produkty w jednym, a mianowicie połączeniem czekolady z jakąś małą, ręcznie malowaną zabawką dla dzieci. Okazuje się jednak, że kolekcjonerzy plastikowych miniaturek nie zawsze są uszczęśliwieni tym, co przyjdzie im odkryć po zjedzeniu czekolady czy po odpakowaniu zawartości skrytego pod nią pojemnika.

Odnoszę wrażenie, że rozkład rozczarowania zwiększa się wraz z kolejnymi jajeczkami. Jak się okazuje, pożądane przez dzieci do ich kolekcji kolejne miniaturki często nie odpowiadają tak gustom, jak i zainteresowaniom ich małych nabywców. Cóż wtedy z nimi począć? Napocząć i wyrzucić? Czy może łudzić się nadzieją, że jak się kupi jeszcze jedno jajeczko, to wreszcie natrafi się na właściwą jego zawartość?

Ten typ rynkowego produktu jest swoistego rodzaju wćwiczaniem dzieci do marnotrawstwa, a nie do kolekcjonerstwa, rozwijania zainteresowań czy wartościowego hobby. Ile można zjeść mlecznej czekolady, by zamiast pożądanej zabawki natrafić na ten sam bubel, na coś, co się wprawdzie składa, ale zaraz rozpada? Gdzie gromadzić tę plastikową tandetę, bo już nie pytam o to, jak się nią bawić, skoro ból brzucha dziecka w wyniku zatwardzenia nie pozwala skupić się na bardziej radosnej aktywności?

Małe dzieci już od najwcześniejszych lat uczą się tego, że coś jest tak naprawdę tylko na chwilę, po to, by nie być czymś trwałym, czymś ważnym, ale by można było te pseudozabawki po prostu wyrzucić do kosza, bez specjalnych wyrzutów sumienia. Nie żal przecież czegoś, co jest mniej wartościowe, byle jakie. Niepokojące jest jednak to, że coraz częściej obserwuję u dzieci podobny stosunek do żywności, jaką w tym przypadku jest słodka czekolada, której po jakimś czasie, przy zakupie czy otrzymaniu kolejnego „jajeczka” już nie jedzą, tylko - podobnie jak niektóre zabawki - wyrzucają do kosza, by skupić się jedynie na tym, co jest w środku plastikowego opakowania. Tak jednak trenuje się przyszłego konsumenta, deformując zarazem jego gust, poczucie wartości i estetyki oraz wyrabiając w nim rozrzutność.

Po pewnym czasie dzieci odkrywają pozór, fałsz, jaki kryje się w oblanym czekoladą pojemniku. Przekonują się, że otoczka ma zwieść ich zmysły, wzbudzić w nich pożądanie czegoś, co jest małowartościowe, czego nikt nigdy by nie kupił, gdyby owa tandeta występowała bez kuszącej zmysły otoczki. Na początku nie wiedzą, co jest dla nich ważniejsze – czekolada czy może zabawka? A może jedno i drugie? Wszystko przecież zależy od tego, która z potrzeb jest tu rozbudzana, a która w wyniku braku środków na jej zaspokojenie staje się powodem frustracji.

Pisał o tym przed laty Erich Fromm, że w społeczeństwach późnego kapitalizmu jawną przemoc, jaka znajdowała akceptację w społecznościach tradycyjnych, modernistycznych zastąpiono przemocą ukrytą, w białych rękawiczkach, by nie była rozpoznawalna, czego najlepszym przykładem jest skrywanie jej przed otoczeniem w sposób bardziej wyrafinowany. Tak, jak gorzką tabletkę oblewa się słodkim lukrem czy neutralizującą gorycz leku polewą, by chory chciał ją przyjąć bez oporu, tak też producenci tandety muszą ją najpierw odpowiednio opakować, by sprzedać jej jak najwięcej. Oczywiście, im bardziej gorzka jest zawartość „leku”, tym osłona musi być grubsza lub polewa silniej ją neutralizująca. W ten oto sposób oswajamy się ze zjawiskami pseudosu, a więc czegoś, co nie jest tym, czym jest naprawdę, czy też czym być powinno, ale co ma to jedynie udawać.

Pseudos, pozór jest wszędzie tam, gdzie producent kiczu, tandety wytwarza ją z pełnym przekonaniem o jej niskiej wartości tylko po to, by w określonym czasie zbić na tym majątek. Właściciele firm doskonale zdają sobie sprawę z tego, że ich proceder będzie trudny do zdyskredytowania, jeśli włączą do swoich produktów osłonę jak najwyższej marki. W końcu jakość czekolady jest rzeczywiście wysoka. Niczego nie można jej zarzucić. To, że ktoś kupuje produkt-niespodziankę, jest wynikiem swoistego rodzaju kontraktu społecznego i handlowego producenta z dorosłymi opiekunami dzieci, którzy nie mając czasu na dociekanie wartości kiczowatych zabawek, a chcąc zaspokoić potrzeby własnego dziecka, godzą się na zakup czegoś, czego kupować nie muszą.

Połączenie zatem markowego produktu z tandetą ma służyć maksymalizowaniu zysku jego wytwórcy kosztem nabrania klientów na zakupienie czegoś, co nie jest pełnowartościowe. Oczywiście, jest w tym zawarte jakieś ryzyko, że można na tym stracić, ale póki jest coś, co stanowi przysłowiowy lep na muchy, a w przypadku jajek z niespodzianką jest tym dobra czekolada, „lider produktu”, póty biznes się świetnie kręci. Jan Szczepański pisał nawet o wytwarzaniu w ten sposób potrzeb otoczkowych, sprowadzających się do tego, że człowiek pragnie zaspokajać brak czegoś, co jest mu tak naprawdę do niczego nieprzydatne.

Wystarczy zobaczyć, jak producenci jajeczek obudowują swój produkt kolejnymi, do jakich należą różnego rodzaju konkursy, promocje itp. To nie czekolada potrzebuje pseudozabawek, by być lubianą i kupowaną, tylko jest akurat na odwrót. Zawsze można ją sprzedawać oddzielnie, podobnie, jak i tandetne zabawki. O ile jednak na dobrej jakości czekoladę zawsze znajdzie się chętny klient, o tyle na sam kicz trudno byłoby zyskać wielu jego zwolenników. Z edukacją w szkołach wyższych jest podobnie.