Otrzymałem list od mojego przyjaciela z jednego z uniwersytetów. Pisze tak:
Sorry, że zasypuję Cię pytaniami, ale co Ty robisz ze studentami piszącymi plagiaty?Sprawdziłem, że mam kilka takich przypadków w pracach kontrolnych na ocenę.
To oznacza, że nadchodzi sesja plagiatowa. Nie, nie pomyliłem się. Wcale nie mam zamiaru pisać o tworzonych specjalnie na konferencje naukowe plakatach, tylko o studenckich plagiatach. Plaga! Z każdym semestrem, już nawet nie rokiem, jest coraz gorzej. Studenci czują się chyba bezkarni, albo proces degradacji etycznej zaszedł już tak daleko, że nie mają w sobie nawet odrobiny poczucia przyzwoitości.
Studia humanistyczne muszą wiązać się z czytaniem tekstów – artykułów, rozpraw naukowych, książek, ale i wydań leksykalnych. Im więcej studenci czytają, tym lepiej jest dla nich, dla ich osobistej i profesjonalnej kultury, tym więcej wiedzą, rozumieją i myślą. Nie jestem zatem jedynym nauczycielem akademickim, który zadaje studentom do czytania lektury oraz zobowiązuje do napisania na ich podstawie własnych rozprawek, esejów, projektów, studiów analitycznych, syntetycznych lub porównawczych. WŁASNYCH.
Za każdym razem to zaznaczam - WŁASNYCH, a nie cudzych, bo te są mi dostępne bez przepisywania przez studentów. Oni jednak wolą być skrybami. Mają już do perfekcji opanowany system pracy. Zapewne najpierw wpisują słowo kluczowe w wyszukiwarce i czekają, jakie otworzą im się zakładki do gotowych już tekstów. To dzięki moim studentom zorientowałem się, że na internetowej giełdzie krążą już nawet gotowe prace pisemne z pedagogiki. Wystarczy tylko je odnaleźć lub poprosić kogoś o ich wyłonienie z milionów tekstów, przejrzeć, bo przecież nie o czytanie tu chodzi i skopiować, wkleić, złożyć pod nimi swój podpis i wysłać wykładowcy. Wzór na gotowca:
Ctrl-A + Ctrl-C + Ctrl-V = gotowa praca.
A mnie się gotuje. Niektóre z tych tekstów znam już lepiej, niż rozdziały z wartościowych książek naukowych. Studenci prawdopodobnie sądzą, że ich nauczyciela nie obchodzi treść, tylko sam fakt nadesłania mu pracy. Być może są tacy wykładowcy, którzy rzeczywiście nie czytają studenckich tekstów, tylko mierzą je liczbą stron lub wyrazistością słów kluczowych, a czy zapisane w pracach zdania, często nawet z błędami ortograficznymi, są autorstwa zdających w ten sposób jakiś egzamin czy zaliczających na tej podstawie ćwiczenia, jak się okazuje nie ma dla nich znaczenia. Tekst jest tekstem. A że plagiatem, nie własnym, tylko skopiowanym tworem cudzej narracji? To nie szkodzi.
Mnie szkodzi. Ile razy można czytać ten sam tekst pod różnymi nazwiskami? Jeszcze trochę i będę przekonany, że autorem określonego poglądu nie jest Janusz Korczak tylko Aneta Z. Zresztą, ona nawet nie wie, kim był Janusz Korczak i co napisał, bo wystarczył jej zachwyt jedną jego myślą, jakąś tezą ujętą w cudzysłowie w czyimś tekście. Co robię z takimi tekstami?
Najpierw stosuję strategię miękkiego oswajania studenta z aktem oskarżenia. Wysyłam list z prośbą, by uzupełnił swoją rozprawkę o przypisy, odnotowując przy cytowanych poglądach źródło ich pochodzenia wraz numerem strony. Co robi większość studentów? Brnie w kłamstwie! W wielu bowiem zamieszczonych w Internecie tekstach znajduje się jakiś wykaz literatury, więc na tej podstawie starają się przypisać jakąś pozycję do wybranego akapitu czy cytatu. Naiwnie sądzą, że nie będę sprawdzał, albo że po prostu dam się na ten kit nabrać.
Wysyłam im zatem kolejnego maila z informacją:
Szanowna Pani/Szanowny Panie, w związku z tym, że w przesłanym tekście przypis jest niezgodny z rzeczywistym źródłem, z którego Pani/Pan korzystał, wystawiam ocenę niedostateczną.
Jak już jestem bardzo zmęczony i nie chce mi się prowadzić dalszej korespondencji z osobą, co do której jestem w 100% przekonany, że dokonała oszustwa, piszę wprost:
Część teoretyczna Pani/Pana pracy jest wklejeniem tekstów z internetu, które nie są Pani/Pana autorstwa. W języku prawnym oznacza to plagiat, co grozi wszczęciem w stosunku do Pani/Pana postępowania dyscyplinarnego.
Albo piszę jeszcze inaczej, a mianowicie:
Jakież byłoby to piękne i mądre, gdyby to Pani sama napisała. Ale, niestety, system antyplagiatowy wykrył kradzież praw autorskich. Ocena 2.0.
Czasami piszę tak:
Szanowna Pani, czy zmieniła może Pani nazwisko na (i tu podaję nazwisko autora tekstu zamieszczonego w Internecie)? Jeśli nie, to będę zmuszony skierować Pani pracę egzaminacyjną do komisji dyscyplinarnej z tytułu kradzieży praw autorskich.
A czasami piszę tak:
Jeśli udowodni Pani odpowiednimi przypisami w swoim tekście, że został on napisany na podstawie literatury, którą Pani wymieniła na końcu swojej pracy, to rok będzie szczęśliwy. Jeśli jednak nie, to będę musiał wstawić Pani ocenę niedostateczną za podanie nieprawdziwych danych bibliograficznych i za plagiat.
Jakie są reakcje studentów na takie dictum? Różne. Już o tym kiedyś pisałem. Jedni przepraszają i tłumaczą się tym, że mieszkają na wsi, z dala od bibliotek. Nie mają czasu na dojazd do ośrodka akademickiego, w którym jest biblioteka. Nie stać ich na zakupienie książek, więc korzystają z tekstów internetowych. Są tacy, którzy usiłują jeszcze coś negocjować. Piszą zatem:
Są też tacy studenci, którzy udają, że nie rozumieją, o co chodzi i oczekują dalszych dowodów, jak tak pisząca do mnie:
Witam, :) Tzn. Te przypisy należą do tej pracy i książek z których korzystałam ... może czegoś nie zrozumiałam pozdrawiam.
Jak widać, w tym momencie jest jeszcze w dobrym nastroju i humorze. Stara się nawet mnie w takim podtrzymać. Brnie zatem dalej, badając w kolejnym liście poziom mojej determinacji:
tzn. praca jest dobrze napisana tylko należy poprawić przypisy ??
Wówczas muszę przerwać korespondencję jednoznacznym stwierdzeniem, gdyż na tak techniczny dialog szkoda mi czasu.
Studentka jednak dalej się stawia i pisze z oburzeniem:
Czy ma pan profesor jakieś dowody, że ta praca jest plagiatem??? korzystałam z książek gł. Łobockiego, Sztejnberga, Ziei, a do każdego akapitu, który został napisany w oparciu o cudze publikacje zrobiłam stosowne przypisy. Nie korzystałam z żadnej pracy MW. nawet nie znam tego nazwiska. Mojej pracy poświęciłam wiele czasu. Jeżeli otrzymam stosowne dowody, że moja praca jest plagiatem- napiszę drugą. Z poważaniem K. P.
Widać, że dalej sprawdza determinację i podstawy mojego aktu oskarżenia. Wówczas nie pozostaje mi nic innego, jak odesłać jej pracę z zaznaczonymi fragmentami, które zostały dosłownie skopiowane, a w tekście nie zastosowano cudzysłowu czy kursywy i nie było przy nich przypisu. GAME OVER!
08 stycznia 2010
Kolejna lekcja polskiego patriotyzmu z koszykiem politycznej podłości w tle
W tym tygodniu część kilkuset chorych na raka leczonych terapią niestandardową dowiedziało się, że szpital, w którym dostawali chemię, stracił uprawnienia do jej podawania - pisze Elżbieta Cichocka z Gazety Wyborczej, a dzień wcześniej TVN emituje porażający reportaż o osobach chorych na raka bezradnie poszukujących pomocy.
Sądziłem, że żyję w państwie, w którym z każdym rokiem poprawia się sytuacja opieki w placówkach zdrowia publicznego nad osobami chorymi terminalnie, czyli jak to określa się wprost - z prognozowaną przez lekarzy niemalże datą ich śmierci. Jedyne, co mogą usłyszeć ich najbliżsi, to że nie ma dla nich szans, choć wciąż trzeba i warto mieć nadzieję, że lekarze będą czynić, co w ich mocy, itd. itd. Czynić? Ale jak? Przy pomocy czego? Mają leczyć dobrym słowem? Dzielić się jedynie nadzieją?
Cóż pozostaje chorym? Tylko wiara i nadzieja, bo okazuje się, że po dwudziestu latach gospodarki wolnorynkowej, cechującej się brakiem jednoznacznej, kontynuowanej i doskonalonej polityki w ochronie zdrowia obywateli, na skutek bezdusznych walk kolejno będących u władzy przedstawiciel partii politycznych, którzy unikają jakiejkolwiek odpowiedzialności za podejmowane decyzje, człowiek pozostaje ze swoją chorobą, dramatem i zrozpaczonymi bliskimi sam na sam i ma radzić sobie z procesem odchodzenia w niebyt. A czy chorego na raka wprowadzą chociażby w stan remisji procedury, zarządzenia, stanowiska, uchwały administrujących jedynie potencjalnym ich prawem dostępu do środków leczniczych, do – jak to się dzisiaj określa – niestandardowych form terapii?
Czy doda im sił i woli walki z chorobą upokarzająca na każdym kroku procedura zapisywania się na kolejne konsultacje (żebrania o pomoc), stania w kolejkach (choć większość już stać nie może), by kiedy już im coś zostało przydzielone, nagle zostało im odebrane, bo jakiś urzędnik nie wydał w porę jakiegoż zarządzenia?
Kim są politycy i sprawujący władzę w tych resortach, skoro jedyną reakcją , na jaką ich stać w obliczu ludzkich dramatów, jest przerzucanie się odpowiedzialnością za to, kto kiedy i na jakiej podstawie prawnej wydał lub nie wydał odpowiedniego zarządzenia?
Profesor Piotr Winczorek kilka dni temu pisał w Rzeczpospolitej (7.01.2010), w zupełnie innym kontekście, o roli państwa, pytając na wstępie:
Czy państwo jest instytucją powstałą dla realizacji jakiegoś celu lub grupy celów czy też nią nie jest. Spotyka się bowiem pogląd, że przyrodzonym celem państwa jest urzeczywistnianie dobra wspólnego lub jakiegoś innego celu (lub grupy celów) zwykle wysoko ustawianego na drabinie wartości moralnych. W przeciwnym razie, twierdzą niektórzy, państwo nie byłoby sobą, lecz przeobrażałoby się w bandę zbójców, a w każdym razie, niewiele się od niej różniło.
Edukacja patriotyczna toczy się na naszych oczach zaprzeczając wszystkiemu temu, czego kolejne pokolenia Polaków uczyły i uczą się w szkołach.
Sądziłem, że żyję w państwie, w którym z każdym rokiem poprawia się sytuacja opieki w placówkach zdrowia publicznego nad osobami chorymi terminalnie, czyli jak to określa się wprost - z prognozowaną przez lekarzy niemalże datą ich śmierci. Jedyne, co mogą usłyszeć ich najbliżsi, to że nie ma dla nich szans, choć wciąż trzeba i warto mieć nadzieję, że lekarze będą czynić, co w ich mocy, itd. itd. Czynić? Ale jak? Przy pomocy czego? Mają leczyć dobrym słowem? Dzielić się jedynie nadzieją?
Cóż pozostaje chorym? Tylko wiara i nadzieja, bo okazuje się, że po dwudziestu latach gospodarki wolnorynkowej, cechującej się brakiem jednoznacznej, kontynuowanej i doskonalonej polityki w ochronie zdrowia obywateli, na skutek bezdusznych walk kolejno będących u władzy przedstawiciel partii politycznych, którzy unikają jakiejkolwiek odpowiedzialności za podejmowane decyzje, człowiek pozostaje ze swoją chorobą, dramatem i zrozpaczonymi bliskimi sam na sam i ma radzić sobie z procesem odchodzenia w niebyt. A czy chorego na raka wprowadzą chociażby w stan remisji procedury, zarządzenia, stanowiska, uchwały administrujących jedynie potencjalnym ich prawem dostępu do środków leczniczych, do – jak to się dzisiaj określa – niestandardowych form terapii?
Czy doda im sił i woli walki z chorobą upokarzająca na każdym kroku procedura zapisywania się na kolejne konsultacje (żebrania o pomoc), stania w kolejkach (choć większość już stać nie może), by kiedy już im coś zostało przydzielone, nagle zostało im odebrane, bo jakiś urzędnik nie wydał w porę jakiegoż zarządzenia?
Kim są politycy i sprawujący władzę w tych resortach, skoro jedyną reakcją , na jaką ich stać w obliczu ludzkich dramatów, jest przerzucanie się odpowiedzialnością za to, kto kiedy i na jakiej podstawie prawnej wydał lub nie wydał odpowiedniego zarządzenia?
Profesor Piotr Winczorek kilka dni temu pisał w Rzeczpospolitej (7.01.2010), w zupełnie innym kontekście, o roli państwa, pytając na wstępie:
Czy państwo jest instytucją powstałą dla realizacji jakiegoś celu lub grupy celów czy też nią nie jest. Spotyka się bowiem pogląd, że przyrodzonym celem państwa jest urzeczywistnianie dobra wspólnego lub jakiegoś innego celu (lub grupy celów) zwykle wysoko ustawianego na drabinie wartości moralnych. W przeciwnym razie, twierdzą niektórzy, państwo nie byłoby sobą, lecz przeobrażałoby się w bandę zbójców, a w każdym razie, niewiele się od niej różniło.
Edukacja patriotyczna toczy się na naszych oczach zaprzeczając wszystkiemu temu, czego kolejne pokolenia Polaków uczyły i uczą się w szkołach.
Subskrybuj:
Posty (Atom)