24 marca 2017

Czy czeka nas kolejna symfonia Hirsch-moll?


Każdy, kto chociaż raz uda się na koncert orkiestry symfonicznej do filharmonii, jest w pełni świadom tego, z jakim kunsztem artystycznym spotka się w trakcie muzycznego wydarzenia. Są wśród nas miłośnicy wybranych kompozytorów, których utwory koją ich umęczoną codziennymi sprawami duszę, ale też są i sympatycy, wielbiciele konkretnego dyrygenta czy/i solisty. Najlepsi dyrygenci nie poprowadzą wszędzie i z wszystkimi koncertu, podobnie jak wybitni soliści nie wystąpią w każdym miejscu i z każdym dyrygentem, a tym bardziej z każdą orkiestrą.

Natomiast prawdziwi muzycy zagrają z każdym solistą, który jest wiodącym instrumentalistą w czasie danego koncertu i dadzą się poprowadzić przez każdego dyrygenta. Dla nich jest to wielki zaszczyt i wyróżnienie, a przy tym nie ma znaczenia, jakie są jego/jej cechy osobowościowe, przymioty formalne, statusowe. Jeśli już, to stają się one istotnymi dla początkujących w kontakcie ze sztuką muzyczną słuchaczy. Są być może pierwszym "magnesem" czy powodem do udania się na koncert.

Dla konesera sztuki nie ma to już znaczenia, gdyż najważniejsza dla niego jest muzyka. W minioną niedzielę byłem wraz z organizatorami Festiwalu Nauki w Dąbrowie Górniczej (Wyższa Szkoła Biznesu w Dąbrowie Górniczej) na koncercie Filharmonii Wrocławskiej w Katowicach, w przepięknym gmachu Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia w Katowicach. Artyści sprawili miłośnikom muzyki wyjątkowe przeżycia estetyczne.

W pierwszej części wysłuchaliśmy koncertu wiolonczelowego C-dur Hob.VIIb:1 Josepha Haydna (trzy części: Moderato, Adagio, Allegro molto)w którym jako solista wystąpił Nicolas Altstaedt z Wiednia, zaś w drugiej części - V Symfonii cis-moll Gustava Mahlera. Orkiestrą dyrygował znakomity artysta - pianista i dyrygent, który prowadził koncerty z wieloma zespołami na całym świecie (Nowy Jork, Los Angeles, Tokio, Monachium, Oslo, Toronto, Szanghaj itd.) obecnie wykładowca dyrygentury w Hochschule fuer Musik, Theater und Medien w Hanowerze - Eiji Oue.


Dobry dyrygent daje szansę do efektownego popisu soliście, ale po koncercie dziękuje każdemu muzykowi z osobna, bowiem nie da się uzyskać najwspanialszego efektu bez perfekcyjnej gry każdego muzyka. Burza oklasków po występie sprawia największą satysfakcję wszystkim artystom. Czy dyrygent - profesor szkoły wyższej - musi zastanawiać się nad tym, ile punktów w ocenie parametrycznej zostanie mu zaliczonych do oceny jego twórczej pracy? Czy w którymkolwiek katalogu znajdziemy informację o jego indeksie Hirscha? To byłaby gra fałszywymi nutami.

Ile mamy w uniwersytetach czy akademiach orkiestr czy małych zespołów muzycznych, nawet kwartetów, które tworzą dobra kultury światowej, kontynentalnej czy/i narodowej? Edukacja przecież to kultura. Wciąż nasi politycy o tym zapominają, traktując naukę i kształcenie studentów instrumentalnie, rynkowo, przedmiotowo, a więc doraźnie. To, co dzisiaj jest wytwarzane pod zamówienia ministra, jutro znajdzie się na śmietniku historii. Czy minister nauki i szkolnictwa wyższego jest/może być dyrygentem narodowej orkiestry akademickiej? Nie ma takiej sali koncertowej nigdzie na świecie. Tym bardziej w Polsce.

Czy rektorzy uczelni są dyrygentami? Też nie, bowiem każdy wydział, każda międzywydziałowa jednostka jest odrębną orkiestrą, często in statu nascendi. Czy dziekani i dyrektorzy instytutów są dyrygentami naukowej orkiestry? Wolne żarty, ktoś powie. Jedni grają na siebie, inni nawet nie potrafią utrzymać w ręce batuty, a jeszcze inni nie mają albo solistów, albo dobrych muzyków, albo nastrojonych instrumentów, albo jednego, drugiego i trzeciego, a może i czwartego, a tu niewypowiedzianego.

W orkiestrze nie wystarczy okazać się dyplomem ukończenia jakiejkolwiek szkoły, studiów czy posiadaniem stopnia naukowego doktora, doktora habilitowanego czy tytułu profesora, bo naj-nadzwyczajniej w świecie trzeba chcieć i umieć grać. Tymczasem wielu w zespołach naukowych "orkiestr" ma tylko dyplomy, dopisuje się do czyichś utworów, a co gorsza fałszuje w każdym wykonaniu.

Niektórzy najchętniej jeżdżą po świecie, by rzekomo przygotować się do koncertu, ale nie przywożą do kraju żadnego instrumentu, inspiracji i nie wykonują nowych utworów. Czasami włączają się do międzynarodowych orkiestr, ale tylko po to, by uderzając w talerze perkusyjne robić więcej hałasu, niż wynikałoby to z ich własnej twórczości. Są w "orkiestrach" jednostek akademickich, ale strach ich włączyć do składu, bo z samymi puzonami nie wykona się żadnego utworu.

Co to za dyrygent, który jest jak instrument dęty? Co to za orkiestra, która tak fałszuje, że nawet solista nie jest w stanie użyć współbrzmień czterodźwiękowych, by ukazać dynamiczne możliwości wykorzystania artystycznych środków.

Przed nami tworzone nowe prawo o szkolnictwie wyższym, nauce, a nawet stopniach i tytułach naukowych. Już wyobrażam sobie ten rozmach oraz bogactwo treści i środków. Ciekawe, czy dojdzie dzięki rozpisanej partyturze do przewartościowania dotychczasowych akademickich aksjomatów. Czy nadal będziemy musieli realizować utwory w G-dur w zespołach z rozstrojonymi instrumentami, brakiem solistów i dyrygentami, którzy nie mają swoim orkiestrom nic nowego do zaproponowania? Być może znowu czeka nas III Symfonia Hirsch-moll w przekazie Scopus-dur?