12 października 2015

Doktoro- i profesoropodobni


Mam tu na uwadze zjawisko konsumowania przez niektóre osoby uzyskanego przez nie osiągnięcia, sukcesu. Każdy z nas pokonuje w toku edukacji określone progi - zdaje egzaminy, uzyskuje dyplomy, świadectwa czy certyfikaty, które mają świadczyć o nabytej cnocie czy wartościach.

W środowisku szkolnym okazuje się, że uczniowie, którzy na rok czy nawet dwa uzyskają certyfikat sukcesu (np. zwycięstwo w olimpiadzie przedmiotowej stanowiące przepustkę do dowolnej uczelni na zgodny z nim kierunek kształcenia), jak się okazuje - już w czasie I roku studiów mają kłopoty lub problemy z podtrzymaniem wysokiego statusu i ocen. W wielu bowiem przypadkach okazuje się, że uzyskana dość wcześnie nagroda niejako zwolniła ich z dalszej autoedukacji, uwolniła od samodyscypliny, systematyczności w uczeniu się, od kontynuowania pasji poznawczej, jeśli była ona powodowana jedynie motywacją wertykalną typu - "mieć", a nie także horyzontalną typu - "być".

Podobnie jest w szkolnictwie wyższym. Co z tego, że zatrudniamy w nim po doktoracie młodych naukowców, skoro dla wielu z nich był to jedynie środek do realizowania zupełnie innych celów, aniżeli naukowo-badawcze i dydaktyczne. Być może dla ich przełożonych także tak instrumentalne motywacje były ważniejsze, aniżeli dalsza troska o rozwój współpracowników i ich dalsze projekty badawcze. Prof. Zbyszko Melosik w swojej monografii naukowej pt. Uniwersytet i społeczeństwo" zwraca uwagę na zjawisko "spoczywania na laurach" tak niektórych profesorów, jak i ich współpracowników.

Ta tendencja staje się swoistego rodzaju "rakiem na uniwersyteckiej tkance" rozkładając środowisko naukowe od wewnątrz, które bardziej jest zainteresowane podtrzymywaniem spokoju, wygodnictwa, bezpieczeństwa socjalnego, aniżeli aktywnym realizowaniem założonych funkcji własnej uczelni, katedry czy zakładu. To zdumiewające, że mamy w uniwersytetach bardzo wysoki odsetek pasożytowania na obsadzonych stanowiskach przez tzw. profesorów nadzwyczajnych (a więc doktorów habilitowanych) czy na stanowiskach tzw. "wiecznych" adiunktów, często przesuwanych po kilkunastu latach pracy zaledwie dydaktycznej na etat wykładowcy czy starszego wykładowcy.

Jeśli zatem prof. Barbara Kudrycka usiłowała pozorowaną "rewolucją" w szkolnictwie wyższym nieco przewietrzyć patologiczną, bo nieodpowiedzialną wobec nauki i społeczeństwa politykę kadrową, to poniosła sromotną porażkę, głównie dzięki akademickim pasożytom w kierowniczych togach i ze stopniami naukowymi. To bowiem, co miało służyć bezpieczeństwu wolnej pracy naukowo-badawczej naukowców, zostało wykorzystane przez większość tych, którzy są utytułowaną podróbką", takim doktoro- czy profesoropodobnym "produktem" neoliberalnej polityki bez polityki.

Tacy wolą zajmować się wszystkim, tylko nie nauką, nie rozwojem własnej dyscypliny, środowiska czy szkoły naukowej. To porażające, że przez okres co najmniej pięciu lat kierujący katedrą czy zakładem doktor habilitowany bardziej troszczył się o swoje drugie miejsce pracy i zatrudniania w nim swoich kolesi oraz członków rodzin, aniżeli o zespół naukowo-dydaktyczny w podstawowym, a uniwersyteckim miejscu pracy! Dlaczego? Z prozaicznego powodu, bo tu nikogo to nie obchodziło, czy i jak taki pozorant pracuje, byleby jakoś toczyła się dydaktyka i byleby na papierze zgadzała się liczba sprawozdawanych danych.

Taki pseudokierownik katedry, a często i zakładu najbardziej troszczył się o własne wygodnictwo, a kiedy odszedł za lepszą kasą do pseudoszkółki, czyli wyższej szkoły prywatnej(tę zresztą też doprowadził do ruiny to udał się do kolejnej szkoły na konsumpcję), nie poniósł z tego tytułu żadnych konsekwencji. Nikt za jego kadencji nie uzyskał w kierowanej jednostce ani habilitacji, ani nie zyskał promocji doktorskiej, ani też nikt nie wnioskował o grant naukowy do NCN. Ba, nikt też - poza samym "kierownikiem" - nie otrzymał żadnej nagrody czy odznaczenia. Może i słusznie, bo i za co, skoro współtowarzyszyli mu w tej konsumpcji.

Nie było też żadnej w takiej katedrze i zakładzie realnej współpracy międzynarodowej, poza prywatnym kontaktem z kolesiami ze Słowacji czy Czech, którzy byli mu potrzebni do wzmocnienia rzekomych atutów uniwersyteckiego pseudokierownika w innym miejscu pracy. Żenada i zgroza.

Niektórzy rektorzy, dziekani, dyrektorzy instytutów uczestniczą w tej grze pozorów, często dla własnego spokoju i bezpieczeństwa, a często z bezradności wobec prawnych regulacji w statutach uczelni, które reprodukują tak ujęte pasożytnictwo. Jak pisze Z. Melosik, tego typu postawy działają (...) głównie poprzez sferę afektywną, poprzez nasze nadzieje, ambicje, pragnienia, obawy, niepokoje, urazy". To one ukierunkowują naszą pracę i kierownicze doświadczenie w środowisku akademickim, wyznaczają naszą aktywność, obojętność lub nawet postawy sabotujące interesy własnej uczelni. Ilu mamy we własnym środowisku naukowców, którzy mają nie tylko pasję badawczą i dydaktyczną, ale także poczucie odpowiedzialności za zachowanie wysokich standardów we własnej instytucji?

Nie chodzi tu o zwalnianie doktorów czy profesorów, którzy nie są dynamiczni, kreatywni, odpowiedzialni i zidentyfikowani z własną uczelnią, bo pewnie administracyjnymi regulacjami niczego się nie uzyska. Chodzi tu o proces akademicki, o kształtowanie się kultury akademickiej pracy i współodpowiedzialności w każdej jednostce, a nie o nieustanne nadzorowanie czy kontrolowanie kogoś czy szczucie jednych przeciwko drugim. Każda jednostka powinna wypracowywać własne regulacje, mechanizmy pozyskiwania utalentowanych naukowców czy kandydatów do tej roli i rozstawania się z pasożytami, którzy wykorzystają każdą okazję, by podcinać gałąź, na której od wielu lat bezużytecznie siedzą.


O tych m.in. problemach będzie debatować - w czasie ostatniego w tej kadencji posiedzenia - Komitet Nauk Pedagogicznych PAN. Być może ktoś sięgnie do ciekawej rozprawy Oskara Szwabowskiego pt. Uniwersytet. Fabryka. Maszyna. Uniwersytet w perspektywie radykalnej (Warszawa 2014), w której pisze m.in. o potrzebie dostrzeżenia tego, że są w uniwersytetach "gnijące truchła", które są niezdolne do jakiejkolwiek walki o universitas czy utrzymują zdegenerowaną klasę pseudointelektualistów utrudniających pragnienie tworzenia dóbr wspólnych i realizację idei uniwersytetu. Co zatem zrobić, by nie żyć w świecie akademickiego bólu i cierpienia w ich różnych zakresach oraz wymiarach?