10 marca 2014

Jak niektórzy radni i dziennikarze obniżają loty w samorządowej wojnie oświatowej
















Tylko ktoś, kto nigdy nie aplikował o środki unijne na realizację grantu oświatowego, może pozwolić sobie na arogancję i agresję wobec pedagogów, którzy najpierw musieli dziesiątki godzin poświęcić na opracowanie projektu, zapisanie go na kartach odpowiednich formularzy, by po uzyskaniu pozytywnej kwalifikacji móc go realizować. Każdy, kto przeszedł tę próbę wie, jak bardzo rygorystycznie są oceniane tego typu wnioski. Opracowując projekt nie jesteśmy w stanie przewidzieć, czy uzyska akceptację recenzentów i będzie finansowany. Jeśli odpadnie, to kilkadziesiąt godzin pracy (indywidualnej i zespołowej) można uznać – w sensie materialnym i temporalnym - za stracone. Nikt nikomu za to nie zapłaci, że jego wniosek nie okazał się doskonały czy bardzo dobry. Tu obowiązują zasady rywalizacji antagonistycznej, rankingowej, gdzie lepszy wniosek wypiera równie dobry, ale tylko dlatego, że ograniczona jest pula środków finansowych na ich realizację.

Oczywiście są tego także korzyści, mimo poniesionej porażki, bowiem z otrzymanej informacji zwrotnej, recenzji organizatora konkursu dowiadujemy się, co zrobiliśmy źle, gdzie został popełniony błąd. Tego typu informacje dotyczą jednak przede wszystkim kwestii formalnych, organizacyjnych, kosztorysowych, a nie merytorycznych. Nikt nie będzie douczał wnioskodawców merytorycznie. Muszą sobie poradzić z tym sami i albo przystąpią ponownie do podobnego konkursu w innym terminie, albo wycofają swoje marzenia, plany czy zamysły i nigdy ich już nie wdrożą do praktyki. Z tym bywa różnie. Podobnie jak z faktem, że niektóre wnioski „przepadają” w jednym konkursie, a po jakimś czasie inny podmiot (czyżby związany z wiedzą jakiegoś asesora na temat wartości niedopuszczonego wcześniej do realizacji wniosku?) zgłasza je jako własne. Tak też się zdarza w naszym skorumpowanym państwie, ale tu być może nie ma możliwości złapania nieuczciwego posiadacza wiedzy za rękę na dokonanej przez niego kradzieży cudzego pomysłu.

Nie ulega jednak dla mnie wątpliwości, że każdy dopuszczony do realizacji projekt musi podlegać - na różnych etapach realizacji zadań - bardzo rygorystycznej ocenie, stałemu nadzorowi upoważnionych do tego podmiotów: albo z Urzędu Marszałkowskiego, albo z MEN albo ORE czy KOWEZ-u. Tu obowiązują najwyższe standardy, chociaż może się zdarzyć, że „sito kontroli” jest nieco dziurawe. Nigdy wprawdzie sam nie aplikowałem o środki unijne na projekt edukacyjny, gdyż nie jestem pracownikiem oświaty, ale zdarzyło mi się kilkakrotnie, dla różnych podmiotów (w Łodzi i spoza tego miasta) realizować cząstkowe zadania w roli eksperta, ewaluatora i/lub badacza. Zawsze widziałem nieprawdopodobne napięcie, stres, niepokój u kierowników tych projektów nie dlatego, że coś źle zrobili lub coś zaniedbali, tylko z powodu nieustannej niepewności, czy aby to, co jest realizowane w ramach projektu, zostanie właściwie docenione, czy obowiązujące skale ocen, opinie ewaluatorów zewnętrznych będą zbieżne z własną ewaluacją i nadzorem, a przede wszystkim czy ktoś pochyli głowę nad ewidentnymi korzyściami beneficjentów takiego projektu (w tym przypadku uczniami, dyrektorami placówek oświatowych, nauczycielami itd.)?

Pewnie nie podejmowałbym tego tematu w blogu, gdyby nie fakt, że oto znaleźli się w łódzkim samorządzie radni, będący rzecz jasna w opozycji do sprawujących władzę w tym proletariackim i wyzutym z innowacyjności, mieście, by czyjąś intrygę wykorzystać do przedwyborczej gry o władzę. Dla bezrefleksyjnych dziennikarzy, którym się nie chce dociekać istoty sprawy, gdyż zamierzają jedynie referować stan jakiejś debaty lub być może także wpisywać się w propagandową walkę o pozycję dla swoich popleczników, wydarzeniem będzie każdy wygenerowany spór, konflikt, każdy wypowiedziany nonsens. Można przecież zarobić na publicystycznej wierszówce, bo nic tak nie podnosi wskaźnika czytelnictwa, jak tytuł artykułu zapowiadający (insynuujący) jakiś przekręt, niestosowność, a może złodziejstwo. Kto będzie dociekał prawdy, skoro najlepiej dzisiaj zarabia się na błocie, którym można obrzucić każdego, nawet najbardziej przyzwoitego obywatela, w tym także pracownika oświaty. Trzeba tylko znaleźć pretekst.

Podobnie, jak ma to miejsce w zawodzie lekarskim, gdzie jedni medycy donoszą na drugich o korupcji, łapownictwie, wykorzystywaniu sprzętu medycznego lub laboratorium do prywatnych praktyk, tak i wśród nauczycieli (a ci są także wśród radnych, w nadzorze pedagogicznym itp.) dochodzi do wzajemnego wygryzania się za wszelką ceną, bezwzględnie, byle tylko osłabić czyjąś pozycję, pozbawić kogoś jego dotychczasowych sukcesów, osiągnięć, często z typowo polskiej przywary bezinteresownej zawiści. Nieżyczliwi nie śpią. Oni nieustannie czyhają na nasze potknięcia, żeby tylko dobić swoich oponentów/konkurentów, tych, którzy są od nich w czymś lepsi. Ba, im bardziej jest ktoś uczciwy i oddany sprawie, tym łatwiej jest go niszczyć, upokorzyć, bo będzie wiadomo, że nie stanie na środku Placu Wolności, by wykrzyczeć, że jest niewinny, że spotyka go czyjaś podłość, niegodziwość. Wielcy są często słabi, bo nie wierzą, że wróg czyha na zepchnięcie ich ze sceny powszechnego uznania i z satysfakcją obserwuje, jak czyimiś rękami wykańcza swoich „przeciwników”. A kiedy okaże się po latach, że ukryci wrogowie nie mieli racji, bywa już za późno na przeprosiny i zadośćuczynienie.

Sięgam do łódzkiej prasy i własnym oczom nie wierzę. Tytuły artykułów lokalnych dzienników zapowiadają jakąś wielką aferę. Tymczasem kiedy wczytuję się w ich treść, to widzę, jak perfidnie skonstruowano intrygę. Jaką i przeciwko komu? Czytam: Rada Miejska: Unijne tysiące dla pracowników szkolących nauczycieli. Przez ponad godzinę radni debatowali nad dodatkowymi dochodami pracowników Łódzkiego Centrum Doskonalenia Nauczycieli i Kształcenia Praktycznego. Niektórzy z nich zarobili bowiem dodatkowo nawet 100 tys. zł koordynując unijne projekty.

Oto komentarz jeszcze jednego z dziennikarzy: Do 100 tys. zł zarabiają poza etatem pracownicy placówki powołanej do pomocy łódzkim nauczycielom. Ci o takich zarobkach mogą tylko pomarzyć. Łódzkie Centrum Doskonalenia Nauczycieli i Kształcenia Praktycznego ma wspomagać edukację w mieście - w tym wspierać pracowników ze szkół i przedszkoli..

Projekty unijne mogą realizować pracownicy placówek oświatowych, tak więc nie ulega wątpliwości, że zgodnie z prawem muszą potraktować je jako dodatkowe obowiązki z należnym za ich wykonanie wynagrodzeniem. Nie spotkałem się z projektem EFS KL, w którym jego kierownik miałby wykonywać pracę społecznie, innymi słowy za darmo. Ba, także wykonawcy muszą podpisać umowę o pracę i to w wymiarze dopuszczalnym prawem. Nie wolno im wykonywać zadań projektowych w czasie podstawowych obowiązków zawodowych, tylko w ich czasie wolnym. Radni też biorą za udział w posiedzeniach odpowiednie kwoty. Może radni by chcieli pracować społecznie dla miasta, przewodniczyć komisjom, spotykać się z mieszkańcami i załatwiać ich sprawy? Czemu nie?

Jeśli jednak oburzają się na fakt, że zgodnie z unijnymi procedurami, kierownikowi projektu i jego wszystkim wykonawcom należy zapłacić zgodnie z obowiązującymi stawkami (tu nikt nie może wypłacić sobie więcej, niż dopuszczają do tego odpowiednie normy), to być może chodzi tu o coś innego? Jeśli pisze się w stylistyce skandalu o tym, że ktoś dodatkowo zarobił 100 tys. zł., ale bez komentarza, że w ciągu dwóch lat, to widać, że o POPULIZM tu chodzi, a nie o prawdę i wartość czyjejś pracy. To nie o tę kwotę tu chodzi, bo przecież ta musiała być zgodna z prawem, tylko o to, że - jak pisze dziennikarz: Jedna z pracownic centrum koordynując 3 projekty unijne otrzymała przez dwa lata 100 tys. zł, inny 78 tys. zł, jeszcze inny 54 tys. zł. Nie wydaje mi się to uczciwe, że jedni pracownicy mogą dorabiać sobie do pensji tak wysokie kwoty, a inni nie - stwierdziła jedna z radnych z PiS.

Radną oburza to, że jedni mogą sobie dorabiać, a inni nie.. A czy radna dociekała, którzy to z pokrzywdzonych społecznie w ŁCDNiKP nie napisali żadnego projektu i w związku tym także nie uzyskali nań środków? Każdy projekt może mieć jednego kierownika. Czy w tej placówce byli inni chętni do napisania wniosku i kierowania projektami? Kto tym INNYM zabronił poświęcenia kilkudziesięciu godzin pracy na napisanie własnego projektu, by móc nim kierować i zarobić także 100 tys. zł przez dwa lata? Czyżby prawo i sprawiedliwość miało być po stronie pasożytów, a więc tych, co to przychodzą na gotowe, na już opracowany przez kogoś projekt, by za friko załapać się na dodatkową płacę?

Oj, tak, pasożytów ci u nas dostatek. Jeden robi jak się patrzy, wszyscy patrzą jak się robi. A radni staną po stronie nie tych, co robią, czy może tych, co patrzą (z zawiścią)? Doskonale pamiętam także w swoim doświadczeniu akademickim, ilu to pasożytów wchodziło na "gotowe", po zrealizowaniu przeze mnie czy moich współpracowników zadań. Wystarczyło tylko intrygami odsunąć ich od pracy, by czerpać korzyści nie z tytułu własnej pracy, poświęconego czasu i kompetencji, tylko cwaniactwa, pasożytnictwa.

Wkrótce będą kolejne miliony na projekty finansowane ze środków unijnych. Pasożyty już są w blokach startowych. Muszą mieć jeszcze wśród radnych swoich popleczników. Może im załatwią trochę kasy... Homo sovieticus spustoszył i dalej niszczy morale części elit i pracowników mediów w naszym kraju, toteż jeszcze długo się z tego nie wydobędziemy. Komentarz dziennikarza łódzkiej prasy: (...)nauczyciele zapewne nie wiedzą, ile można zarobić na ich wspieraniu jest oburzający nie tylko moralnie, ale i merytorycznie. A może napisze ów dziennikarz o tym, ile mogą zarobić radni na wspieraniu mieszkańców Łodzi? Czyżby radni utrzymywali się tylko z diet? Czy są jeszcze etyczne granice manipulacji prasowej i politycznej? A kto wykona pracę? Kto poświęci czas na kontaktowanie się ze szkołami, przygotowanie do zajęć, prowadzenie kursów, warsztatów w ramach strumienia unijnych środków? Dziennikarz z panią radną? Oczywiście, to wszystko samo się zrobi, a strumień pieniędzy z UE należy przeznaczyć na podwyżkę diet dla radnych i wsparcie dziennikarzy.

A swoją drogą, co na to Urząd Marszałkowski, który musiał sprawować nadzór nad tymi projektami? Nie widział żadnego problemu w obsadzie projektów wdrożeniowych? Co władze miasta i jego oświaty, która zyskała dzięki tym projektom setki tysięcy, a nawet miliony złotych na wzbogacenie infrastruktury, dokształcenie nauczycieli, wsparcie uczniów? Kto stanął w obronie już nie tylko godności profesjonalistów, ale i sensu działań podwładnych? Ktoś wykonał ciężką pracę za innych i dla innych, otrzymał za to należną mu gratyfikację, beneficjenci pozyskali odpowiednie dobra. I to wszystko nazywa się NIC? No to zabierzcie się kolejni, wybitni nauczyciele, doradcy, metodycy, wizytatorzy, urzędnicy do wymyślenia i napisania projektu, postarajcie się, by zyskał uznanie odpowiednich komisji, zdobądźcie na nie środki unijne, harujcie po godzinach własnej pracy, i czekajcie, aż za jakiś czas ktoś wam to wyrwie z gardła, z pomocą lokalnej prasy i lokalnych radnych. Nikt nie stanie w waszej obronie.