19 kwietnia 2012

Dezinformacja w wyższych szkołach, czyli jak złapać muchę na lep fikcji

Ani jedna niepubliczna szkoła wyższa nie uczestniczy w konkursie mającym wyłonić najlepsze ośrodki naukowe . Oto mamy pierwszą odsłonę prawdy o wyższych szkołach prywatnych, o tym, jaki mają potencjał naukowy i co jest dla nich istotne. Na stronach internetowych wielu tych szkół znajdują się informacje o organizowanych przez nie konferencjach naukowych, o wydawanych czasopismach (najlepiej on-line, bo to nic nie kosztuje, gdy wsad jest marny) i projektach badawczych. Tyle tylko, że gdy w grę wchodzi wyzwanie: "pokaż swoje karty" - rektorzy i założyciele tych szkół chowają je w rękawie lub wycofują się z gry. Do rywalizacji naukowej trzeba mieć naukowców, ale nie tych, co to zaliczani są do minimum kadrowego. Minimum jest minimu. Ot. Maksimum być może dają w innym miejscu. Wystarczy zobaczyć,jak afiliują swoją aktywność naukową, jeśłi w ogóle ją prowadzą. Straszenie pani ministry B. Kudryckiej przez rektorów tych uczelni procesem, gdyż nie wydała rozporządzenia, na podstawie którego można byłoby jeszcze bardziej dofinansowywać z budżetu państwa, zakrawa już tylko na kpinę.

Analiza stron internetowych szkół wyższych w naszym kraju jest niepokojąca. W 85% stron wyższych szkół prywatnych w naszym kraju potwierdza się wstępna hipoteza, że mamy do czynienia z internetowym "lepem na zamaskowaną lipę". Jak informują specjaliści od marketingu i promocji, założyciele czy kanclerze tych placówek wydają polecenia swoim służbom od budowania tzw. wizerunku firmy (bo większość tych szkół ma niewiele wspólnego z akademicką instytucją, gdyż są najzwyklejszymi przedsiębiorstwami na rynku), by - pisząc kolokwialnie - "ściemniali", jak tylko się da.

Strony internetowe tzw."wsp" są najlepszym przykładem DEZINFORMOWANIA studentów i ew.kandydatów na studia o tym, co kryje się w ich wnętrzu. Wiele z zamieszczanych na nich informacji przypomina rodzaj szkolnej kroniki, na której kartach zapisano nie to, co jest aktualną prawdą o szkole, ale to, jak ma być ona postrzegana przez innych. Właśnie dlatego wkleja się jak najwięcej nic nie znaczących informacji, by każdej, postronnej nawet osobie wydawało się, że wewnątrz jest wspaniale. Tymczasem jedynie "opakowanie produktu" jest piękne, choć i nie to, bo wiele stron jest po prostu kiczowata. Zapisywane na nich dane celowo są chaotyczne, żeby stworzyć pozór wielości. Tymczasem placówka jest bez wyrazu i bez własnej oryginalności, a przy tym operuje się danymi niewiele mającymi związek z prawdą.

Strony takich "wsp" są zatem zawieszoną w wirtualnym świecie swoistego rodzaju "pułapką na muchy, wzbudzając zaciekawienie czy zachwyt tylko po to, by "mucha" dała się złapać na ten lep fikcji. Coraz częściej spotykamy się z manipulacją klientami, która wyraża się w zmianie nazwy szkoły, chociażby częściowej, zmiany logo szkoły czy nawet adresu jej siedziby. Chodzi tu głównie o to, by pod nowym "szyldem" ukryć patologie, wcześniejsze złe oceny o tej instytucji, zatrzeć ślady negatywnego wizerunku, braki czy nawet formalne oceny.

Często zmiana nazwy i szyldu szkoły sprzyja też uzasadnieniu wydatków, które nie mają nic wspólnego z kształceniem studentów. Chodzi często o wyprowadzanie środków z budżetu szkoły na wydatki prywatne założyciela, kanclerza czy pozaakademickiego podmiotu wbrew obowiązującym tu regulacjom prawnym. Założyciel takiej szkoły zakłada dodatkową firmę, kupuje jakieś przedsiębiorstwo lub zatrudnia u siebie kogoś, kto na swoje nazwisko dokonuje aktu rejestracji, by następnie niejako z "samym sobą" zawierać umowy o realizację usług na rzecz szkoły. W istocie tworzy się "okazję" do wykorzystywania dochodów z opłat za studia na pozaakademickie cele.

Nic dziwnego, że taki "inwestor" nagle przestaje płacić nauczycielom akademickim pensje, odprowadzać od nich środki na ZUS, regulować płatności w stosunku do większości kadry, która jest zatrudniana na "umowy śmieciowe". Tak więc informacja na stronie takiej "wsp", jakoby zatrudniała kilkunastu czy kilkudziesięciu nauczycieli akademickich jest tylko częściowo prawdziwa, ponieważ założyciel jako pracodawca wie już teraz, z kim nie przedłuży umowy o pracę od 1 października 2012 r. (a nazwiska takich osób widnieć będą przez cały okres trwania rekrutacji, czyli do końca września, jak "muchołapki"). Założyciel natomiast jeszcze nie wie, ale dowie się przed 30 czerwca (czego też nie ujawni na stronie internetowej swojej "wsp"), który z profesorów czy doktorów odejdzie, zrezygnuje z dalszej z nim współpracy, a tym samym i z tą szkołą. A zatem przyjęci studenci już nie będą mieć zajęć z tymi, których nawet fotografie widnieją w internetowej kronice takiej szkoły.

Założyciel szkoły, a tym samym pracodawca, nie jest w stanie przed 1 października zapewnić przyszłych studentów, że pracujący w jego "biznesie akademickim" nauczyciele na umowy o dzieło podtrzymają gotowość do pracy. Nie muszą. Umowy o pracę są przecież tylko na rok. Jedna z renomowanych w Łodzi wyższych szkół prywatnych, która prowadzi kształcenie poza swoją siedzibą, w innej miejscowości, zwodziła kadrę akademicką w sprawie przedłużenia umowy o pracę, a kiedy trzeba było we wrześniu rozpocząć planowanie obsady zajęć, okazało się, że większość nie uzyskała nie tylko gwarancji zatrudnienia nawet na te śmieciowe umowy, ale i zmieniono im w trakcie roku wysokość wcześniej ustalonych stawek płacowych. Kiedy nauczyciele zaczynają dopytywać się o powody takiej zmiany, najczęściej otrzymują arogancką odpowiedź: "Jak się nie podoba, to może pani/pan poszukać sobie pracy w innej szkole".

A studenci zaskakiwani są po semestrze czy roku pracy z opiekunem seminarium dyplomowego tym, że już nie ma ich nauczyciela. Puszcza się do nich oko, że niby wszystko będzie w porządku, nie zostaną skrzywdzeni, czyli... założyciel "wyrówna potencjalne straty". Prowadzący po kimś takie seminarium doktor otrzyma polecenie: albo przepuści, albo ... trzeba będzie się z nim rozstać, bo przecież nie może narażać firmy na straty. I tak koło fikcji i pozoru kręci się z roku na rok. Akademicy już mają swoją giełdę. Wiedzą, który właściciel szkoły wyższej jest uczciwy, rzetelny, wiarygodny, a który "kombinuje" jak może, byle tylko od studentów wyłudzić kasę, a od kadry lojalność jako bezwzględne posłuszeństwo jego interesom.

Powoływani przez właścicieli wyższych szkół prywatnych niektórzy rektorzy, prorektorzy, dziekani czy prodziekani kryją wspomnianą powyżej "lipę", albo sami zaprzeczają posiadanym (a przecież pozyskanym wcześniej w uniwersytetach czy akademiach) godnościom akademickim, nie wspominając już o osobistej. Jak ktoś nigdy nie pracował naukowo w uczelni publicznej, ale zdobywszy w niej pierwszy stopień naukowy, usiłuje zastąpić swoją "bylejakość" pełnieniem funkcji, to żeby nie wiem co czynił lub czego się nie podejmował, jest co najwyżej funkcjonariuszem. Żal zatem wszystkich tych młodych pracowników akademickich, którzy zatrudniwszy się w takiej szkole, mieli nadzieję, że rozwiną w niej swoje naukowe talenty. Niestety, nie mają u kogo.

Może właśnie dlatego niemalże tłumnie poszukują pomocy w zespołach Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN, by chociaż tam móc spotkać się z naukowcami z prawdziwego zdarzenia, by skonsultować z nimi swój zamysł naukowy czy poprosić o wsparcie w konstruowaniu własnych projektów badawczych. Wędrują po kraju, jeżdżą na konferencje, by spotkać kogoś, kto mógłby im bezinteresownie pomóc w rozwiązaniu problemów naukowo-badawczych, którymi żyją, ale nikogo w ich macierzystej "wsp" nie obchodzą. Właściciel szkoły cieszy się, bo w końcu to nie jego problem. On zatrudnił w swojej "stajni konie pociągowe", a w ich rozwój niech inwestują inni, ich byli przyjaciele z uniwersytetów czy akademii, znajomi czy znajomi znajomych.

Dobrze pamiętam wypowiedź jednej z kanclerz o swoim nauczycielu akademickim: "A po co mu habilitacja?!! Niech zajmie się czym innym, bo i tak nie nadaje się do tego". Oczywiście, taki kanclerz lepiej wie, niż młody naukowiec, co jest dla niego dobre. Dla niego, czyli dla firmy, a nie dla naukowca. On nie potrzebuje tu awansującego naukowo akademika, bo wówczas będzie musiał zwiększyć jego pobory, a to kosztuje. Lepiej mu zatrudnić w to miejsce emeryta, bo ten i tak już ma dochód, a tylko można mu go nieco podwyższyć. Gorzej, kiedy taki właściciel wyższej szkoły prywatnej sam ma kompleks akademickiego niespełnienia się. Niby dlaczego miałby pomagać swoim podwładnym w ich awansie, na który jego samego nie było stać? Sam został wcześniej wyrotowany z uniwersytetu czy politechniki, bo okazał się kiepskim naukowcem. Nikt zatem nie może być od niego lepszy. To zagroziłoby jego dobremu samopoczuciu.

Funkcjonariusz w ich "wsp", który pełni tę rolę jak urzędas lub jest tu na drugim etacie, ale bez zainteresowania kimkolwiek, poza samym sobą i własnym zyskiem materialnym, niestety odsłania "akademicką nędzę" instytucji i/lub własną oraz potwierdza jej czysto biznesowe funkcjonowanie. W tych szkółkach powołano instytuty, katedry czy zakłady, ale nie ma w nich środowiska do naukowego rozwoju. To sa jedynie miejsca do wydawania poleceń związanych z codziennymi obowiązkami dydaktycznymi i organizacyjnymi nauczycieli akademickich na rzecz firmy i jej klientów-studentów. Kierownik takiej jednostki w niczym nikomu nie pomoże, bo sam nie posiada albo kompetencji, albo czasu, albo motywacji.

Kto kształci w tych "wysoko"-szkolnych przedsiębiorstwach" polską młodzież? Spójrzmy do wykazów i obsady zajęć: są tam osoby zagranicznego pochodzenia (ciekawe, w jakim języku referują swoje wykłady - jeśli w ogóle przyjeżdżają na zajęcia), osoby bez naukowej twarzy, ale za to z dyplomem - a więc z licencją na bycie nauczycielem akademickim (jak ostatnio mówiła mi profesor z Uniwersytetu Mateja Beli w Bańskiej Bystrzycy na Słowacji o habilitujących się tam Polakach: "cztery godziny hańby, ale za to dyplom mają na całe życie"), albo osoby wypromowane na Słowacji, Ukrainie czy w Rosji.

Ostatnio zgłosił się do mnie młody Ukrainiec, nauczyciel liceum, który już bardzo dobrze opanował język polski. Marzy mu się dalszy rozwój naukowy. Kiedy wymieniłem mu nazwiska profesorów z jego kraju, ktorzy są zatrudnieni w wyższych szkołach prywatnych w różnych miejscach w kraju stwierdził: ja chcę się czegoś nauczyć, a nie ciągle odklepywać pedagogikę socjalistycznych czasów, czyli Suchomliński i Makarenko. Właśnie dlatego opuścił swój kraj, bo wiedział, że w Polsce znajdzie literaturę na światowym poziomie, tak z pedagogiki, jak i nauk z nią współdziałających. Nie po to emigrował ze swojego kraju, by pośrednio do niego wracać. Zdumiewające. A ja sądziłem, że on się ucieszy, gdy mu zaproponuję rodzimą, a zatrudnioną w naszym kraju kadrę akademicką.