29 lutego 2012

Studentka to czy prowokatorka?

Wczoraj cały dzień trwały w mediach dyskusje na temat tego, jak mamy zwracać się do pań, które piastują funkcje czy społeczno-zawodowe role w różnych instytucjach. Sprowokowała je pani minister sportu - Joanna Mucha w programie red. Tomasza Lisa która poprosiła, by zwracano się do niej per "pani ministra". Ugenderowienie codziennego języka rozbawiło wielu dziennikarzy, a i mnie uczuliło na to, by zamiast zwracać się do pełniącej jakąś funkcję kobiety per "pani X", poszukiważ zwrotu bardziej adekwatnego dla podkreślenia równości płci. Tak więc nie będę już mówił "pani rektor" tylko "pani rektorko", zamiast kanclerz - kanclerko, zamiast pani dziekan-pani dziekanko, zamiast pani pedagog - pani pedagożko (tu ciekawie wpisuje się w tę rolę gorycz), zamiast pani antropolog-pani antropolożko itp.

Co mam jednak powiedzieć i jak mam zwrócić się do pani dorci-87 (Cóż za narcystyczny adres "narcystki"?), która nie raczyła się przedstawić w skierowanym do mnie liście? A może jest to osoba innej płci z rocznika 87? Nie wiem. Na pedagogice studiują raczej w większości kobiety. No, chyba że jest to pozorująca AWF jakaś pedagogika sportu czy coś takiego. Domyślam się jedynie, co wcale nie było takie trudne, że owa tajemnicza osoba studiuje pedagogikę lub podszywa się pod studentkę (-ta) tego kierunku. Pisze bowiem do mnie tak:

Witam, czy byłaby możliwość aby Pan napisał mi esej z pedagogiki porównawczej na 8 stron czcionką standardową 12
- między nowoczesnością a ponowoczesnością
- czas i edukacja permanentna ( Gaston Pineau)
na podstawie książki pt. Edukacja w świecie współczesnym, wybór tekstów z pedagogiki porównawczej pod redakcją Romana Lepperta wydawnictwo Impuls, Kraków 2000
Zbyszko Melosik
Jaki byłby koszt takiego eseju i ile trwałaby realizacja. proszę o odpowiedź. dziękuję


Fatalna pisownia, ale ją rozumiem. W końcu nawet najwybitniejsi byli dyslektykami. Wielu z nas też zdarzają się błędy literowe czy interpunkcyjne. Potraktowanie jednak mojej osoby (a z zapisu tego listu wynika, że skierowała go do kilkudziesięciu doktorów, doktorów habilitowanych i profesorów łącznie) jako firmy usługowej, jest głębokim nieporozumieniem. Zapytałem, czy tę pracę potrzebuje dla prof. Z. Melosika, bo w liście widnieje jego nazwisko, ale już mi nie odpowiedziała na to pytanie. Ciekawe, jak zareagowali na tę prowokację pozostali adresaci?

KIEPSKI żart, tynfa wart.

28 lutego 2012

Resort edukacji narodowej na szarym końcu! Czas zbadać jakość czasu pracy MEN!

Niestety, wczorajszy wywiad minister edukacji - Krystyny Szumilas dla "Rzeczpospolitej" tylko utwierdził mnie w dotychczasowej diagnozie, że jest to jeden z najgorszych resortów, i to nie tylko tego rządu. Jednoznacznie zostało potwierdzone, że można być ministrem edukacji bez wizji, bez strategii, bez jakiegokolwiek pomysłu na doskonalenie funkcjonowania polskiego systemu oświatowego. Zapewne to redakcja wyeksponowała w tytule wywiadu jego esencję, przypominającą zresztą najgorszej marki herbatę z okresu PRL, która nazywała się "Popularna". Tytuł mówi już sam za siebie: "Nie lubię rozmawiać bez celu".

Jak nie ma się nic do powiedzenia, to nie udziela się wywiadów (to rada Leszka Millera z SLD), chociaż wydawałoby się, że jak kilka lat było się w opozycji do oświatowej polityki PiS, a potem przez cztery lata było się wiceministrem edukacji, to chyba powinno się mieć coś do powiedzenia na temat projektowanych zmian. Tych jednak nie ma, bo wdraża się w życie to, co zostało już zatwierdzone przez poprzedniczkę. Pani minister nie lubi rozmawiać bez celu. Czyżby to dziennikarz miał jej te cele eksponować, by w zależności od uznania ich za godne, zgodziła się na wyrażenie własnego sądu, opinii, że nie wspomnę już o jakimś zamiarze? Czyżby tysiące stron raportów, wyników badań międzynarodowych, krajowych, lokalnych, zapewne też tysiące godzin spędzonych w trakcie wspomnianej już służby w MEN nie wystarczyło, by wyrobić sobie własną wizję i misję działania w tym resorcie?

Po co zatem utrzymywać ministerstwo ze środków publicznych i dla kogo? Polskie przedszkola i szkoły, a także placówki opiekuńczo-wychowawcze obejdą się bez niego i świetnie sobie poradzą z własnym funkcjonowaniem, bo na szczęście pracują w nich nauczyciele, wychowawcy i pedagodzy, którzy wiedzą, jak pracować z dziećmi i młodzieżą. Nie oznacza to, że nie popełniają błędów, ale MEN nie jest im potrzebny, by je eliminować. Po co są rady pedagogiczne, rady rodziców, rady szkół? Po co są organy prowadzące? Jeśli ma to być jedynie komórka podziału budżetowych pieniędzy na edukację publiczną i dofinansowywanie edukacji niepublicznej, to wystarczy powołanie jednego departamentu w Ministerstwie Kultury i Dziedzictwa Narodowego czy nawet w Ministerstwie Sportu (tu chociaż ktoś lobbuje na rzecz jego misji), by wyspecjalizowani w tym urzędnicy-ekonomiści czuwali nad właściwą dystrybucją środków.

Po 100 dniach, w publicznej ocenie "nowego" rozdania i sprawowania władzy -edukacja, która powinna być forpocztą wszelkich przemian i innowacyjności, została sklasyfikowana na przedostatnim miejscu! Tak więc kolejny już rok znajduje się na szarym końcu! Wstyd! - powinien krzyknąć z poselskiej mównicy prof. J. Rostowski. WSTYD!

MEN nie ma żadnej wizji i strategii. Przepraszam, pani minister kieruje nas do Michała Boniego. Nie wiedziałem, że minister administracji i cyfryzacji jest teraz ministrem edukacji. Krystyna Szumilas stwierdza bowiem w wywiadzie: Strategie zostały opracowane w poprzedniej kadencji przez ministra Michała Boniego, teraz są przyjmowane. Są w nich wskazane kierunki zmian. My je realizujemy. Wspólnym mianownikiem wszystkich naszych działań jest jakość kształcenia. Najważniejsze jest, aby polska szkoła gwarantowała dobrą edukację. Zmieniając szkolnictwo zawodowe, nadzór pedagogiczny, system egzaminów zewnętrznych, zasady pracy z uczniami ze specjalnymi potrzebami edukacyjnymi mieliśmy jeden cel: poprawę jakości systemu edukacji.

Strategie są przyjmowane. Strasznie długo to trwa. A życie biegnie, świat się zmienia, tylko MEN stoi w miejscu i czeka na jakieś badania. Jakieś, bo dotyczące tego, o czym wszyscy już od dawna wiedzą, a mianowicie dotyczące czasu pracy nauczycieli. Wszyscy wiemy, ile czasu pracuje nauczyciel. Są tacy, jak zapewne wielu urzędujących w MEN, którzy pozorują, prześlizgują się z roku na rok, niczego pożytecznego nie tworzą, poza pobieraniem comiesięcznej pensji, i są mistrzowie, liderzy, nauczyciele pasjonaci, twórczy, uwielbiający ten zawód. Tych ostatnich jest mimo wszystko więcej, niż tych miernych, przeciętnych. I co? Czas pracy i jego jakość zostaną w wyniku statystycznych operacji uśrednione? Okaże się, że wszyscy nauczyciele pracują ok. 39,7 godz. tygodniowo. Poruszający będzie to wynik.

A mnie interesowałyby badania socjologiczne czasu pracy urzędujących w MEN. Ciekaw byłbym tego ogromnie. Ile pracuje w tym urzędzie osób, po co i jak oraz co z tego wynika dla jakości polskiej edukacji?

Pani minister w końcu zapowiedziała w wywiadzie: "Mamy (czyli MEN) dwa lata na dobre przygotowanie szkół do ich przyjęcia (chodzi o sześciolatków w szkołach podstawowych). Zrobię wszystko, aby ten czas wykorzystać jak najlepiej." Może socjolodzy z IBE zbadają jakość czasu pracy pani minister i jej zespołu?

Nadal pani minister wprowadza opinię publiczną w błąd twierdząc, że to dzięki zmianom pani K. Hall: "Dziś rodzice mają wybór. Mogą wybrać dla swojego dziecka edukację przedszkolną lub szkolną. Jeśli zatem chcą, mogą je wysłać do pierwszej klasy. Szkoła musi je przyjąć." Otóż rodzice zawsze mieli wybór, tak w okresie PRL, jak i w dobie mającej w kraju od ponad dwudziestu lat transformacji ustrojowej. Jeśli dziecko sześcioletnie wykazywało dojrzałość szkolną, mogło uczyć się w szkole podstawowej wraz z siedmiolatkami. Cóż to zatem za wielka łaska i reforma?

Pani minister edukacji nie wie i plecie androny, kiedy stwierdza: "Studia przygotowują do pracy z małym dzieckiem zarówno w przedszkolu jak i szkole. Nauczyciele posiadają odpowiednią wiedzę." Niestety, nie. Była minister K. Hall zapisała w rozporządzeniu, że nauczyciele nie muszą mieć odpowiedniej wiedzy. Wystarczy, że ktoś ukończył studia na kierunku pedagogika - specjalność wychowanie przedszkolne, by mógł zgodnie z prawem Hallowej uczyć w klasach I-III! I odwrotnie. Ktoś, kto przygotowywał się w czasie studiów do pracy w zakresie edukacji zintegrowanej w tzw. nauczaniu elementarnym, może pracować w przedszkolu, jak nie będzie dla niego etatu w szkole. Obie panie nie zrozumiały do dnia dzisiejszego specyfiki kształcenia akademickiego przyszłych nauczycieli.

Oczywiście, wydaje im się, że praca w przedszkolu, to tylko zabawa i nie trzeba niczego umieć, by organizować maluchom zajęcia, opiekować się nimi i dbać o ich bezpieczeństwo. Jak u J.J. Rousseau - wystarczy patrzeć, przyglądać się, "podlewać latorośl", a ona sama się rozwinie. Dla ministrów nie ma pedagogiki przedszkolnej i nie ma pedagogiki elementarnej jako odrębnych specjalności, wymagających - od wykonujących w przyszłości zawód nauczyciela - profesjonalnych kompetencji, zorientowanych na określoną grupę wiekową ich podopiecznych. Znamy to, Nie powiodło się w tym kraju kształcenie dwukierunkowe, bo jest zbyt kosztowne, chociaż można tak przygotowywać do zawodu w Czechach, na Słowacji, w Niemczech czy Austrii, to wprowadzono "protezy" - "produkty nauczycielopodobne": fizyk może uczyć matematyki, chemik biologii, geograf historii, a historyk filozofii. Hiszpańskiego może uczyć każdy, kto nie ma żadnego certyfikatu, byle miał narzeczoną czy narzeczonego z tego kraju. Niektórzy kończą jakieś pseudojęzykowe kursy i stają się po nich szkolnymi edukatorami języków obcych. Draaaamat!

Gdzie jest centrum dowodzenia oświatą? Niewątpliwie ma ono miejsce w Ministerstwie Finansów, a tu edukacja nie jest traktowana priorytetowo. Miliony z dotacji unijnych są "przejadane", konsumowane dla doraźnego ratowania takich czy innych placówek, instytucji, etatów, realizowania konkursów, projektów, które wygasają po ich zakończeniu, a więc zmiany są płytkie, tymczasowe.

Na pytanie dziennikarki: Przygotuje Pani projekt zmian? minister edukacji odpowiada: "Punktem wyjścia do dyskusji będą przedstawione przez stronę samorządową i związki zawodowe postulaty oraz wyniki badań."


W "Polska. Dziennik Łódzki" (29.02.2012) mamy kontynuację tego serialu. Na pytanie dziennikarki do minister edukacji: Czy jest możliwy powrót do 8 letniej szkoły podstawowej i 4 - letniego liceum? pada odpowiedź: "U genezy powstania gimnazjum leżało to, że innych warunków i metod nauczania potrzebuje dziecko, a innych dorastający młody człowiek. Mając na uwadze też obniżenie wieku szkolnego, trudno sobie wyobrazić szkołę, w której 6-latek uczy się razem z 15-latkiem". Hmmm. Prowadzę właśnie ogólnopolskie badania we wszystkich typach szkół publicznych. Okazuje się, że dzięki permisywnej w tym względzie polityce MEN mamy w kraju coraz więcej zespołów szkół - szkoła podstawowa i gimnazjum (niektóre przyjmują nazwę: "Zespół Szkół Publicznych - Szkoła Podstawowa i Gimnazjum w..." lub "Zespół Szkół Podstawowo-Gimnazjalnych w ..."). Ciekawe, czy pani minister wie o tym? Zapewne nie wprowadzono tej kategorii do oficjalnych statystyk. Dotychczas mieliśmy tylko zespoły szkół ponadgimnazjalnych. Teraz mamy kolejne dziwolągi - 9-letnie szkoły podstawowo-gimnazjalne. To jest dopiero nowość!


(źródła: http://www.rp.pl/artykul/9160,829303-O-szesciolatkach-minister-edukacji-Krystyna-Szumilas.html?p=3; Podręcznik co najmniej na 3 lata, Z Krystyną Szunilas, minister edukacji narodowej rozmawia Aldona Minorczyk-Cichy, Polska. Dziennik Łódzki, 2012 nr 49, s. 12)

26 lutego 2012

Nie wszystko złoto, co się świeci?

Już kiedyś o tym pisałem, że nazwy własnej "uniwersytet" - "uniwersytecki" -używają nie tylko uniwersytety, ale także te podmioty w sferze usług edukacyjnych, które nie są powiązane z jakimkolwiek uniwersytetem w naszym kraju. No, chyba, że ktoś w nich pracujący, ma uniwersytecki dyplom.

Zastanawiam się zatem nad tym, czy każdy może używać tej nazwy w sytuacji, gdy jest podmiotem gospodarczym powiązanym z edukacją np. gdy jego oferta edukacyjna nie ma nic wspólnego z akademicką, tylko jest adresowana do uczniów szkół podstawowych, gimnazjów czy ponadgimnazjalnych? Czy też możemy nazwać ją uniwersytecką? Czy nie mamy tu do czynienia z nadużywaniem nazwy "uniwersytet" , "uniwersyteckość" tylko po to, by wprowadzić klientów w błąd, sugerując im związek z instytucją, którego nie ma? Czy właściwe jest podnoszenie sobie w ten sposób niczym niezasłużonego prestiżu w rynkowej walce o zdezorientowanego klienta?

Jeżeli czytam informację o tym, że działa w mieście X szkoła uniwersytecka, to w sposób naturalny, oczywisty kojarzę ją z uniwersytetem. Tymczasem istnieje na rynku niepubliczna placówka oświatowa, która w autoprezentacji żadnych powiązań z uniwersytetem nie wykazuje:

"Uniwersytecka Szkoła Kształcenia Indywidualnego jest placówką powstałą na bazie wieloletnich doświadczeń ośrodków edukacyjnych działających w systemie SELF STUDY w Europie Zachodniej i Stanach Zjednoczonych. Oferta naszej szkoły stworzona została z myślą o tych, którzy bez wychodzenia z domu, w sposób łatwy i wygodny, bez narzuconych godzin, według własnego rytmu pragną podnosić swój poziom wiedzy oraz kwalifikacje. Te zalety są powodem, dla których wiele osób podejmuje naukę w Uniwersyteckiej Szkole Kształcenia Indywidualnego." http://www.uski.edu.pl/?page=onas

Nie wszystko złoto, co się świeci? W językach obcych tak ponoć brzmi to porzekadło:

angielski: (1.1) all that glitters is not gold
arabski: (1.1) ليس كل ما يلمع ذهبا
bułgarski: (1.1) не всичко, което блести, е злато
czeski: (1.1) navrch huj, vespod fuj
duński: (1.1) det er ikke alt guld, som skinner
hiszpański: (1.1) no es oro todo lo que reluce, no todo lo que brilla es oro
jidysz: (1.1) ניט אַלץ וואָס גלאַנצט איז גאָלד (nit alc wos glanct iz gold)
łaciński: (1.1) non omne quod nitet aurum est
niemiecki: (1.1) es ist nicht alles Gold, was glänzt
nowogrecki: (1.1) ό,τι λάμπει δεν είναι χρυσός
rosyjski: (1.1) не всё то золото, что блестит
szwedzki: (1.1) allt är inte guld som glimmar
włoski: (1.1) non è tutto oro quel che luccica

http://pl.wiktionary.org/wiki/nie_wszystko_z%C5%82oto,_co_si%C4%99_%C5%9Bwieci

25 lutego 2012

Doktoranci jako outsiderzy?

Doktorant jednego z uniwersytetów napisał do mnie list, wskazując zarazem, że jest regularnym czytelnikiem mojego bloga. Zapytałem, czy mogę jego treść opublikować, bo jest ona kluczowa dla mających miejsce w naszym środowisku zjawisk, które oczekują na tak hucznie zapowiadaną przez resort nauki i szkolnictwa wyższego zmianę jakości nauki, badań, dydaktyki. Autor tego listu pisze:

"Chciałbym się odnieść w swoich przemyśleniach do zmiany ustawowej, która miała stworzyć podwaliny pod rywalizację kandydatów na stanowiska naukowe, naukowo-dydaktyczne w państwowych uczelniach i instytutach naukowych. Otóż zgodnie z literą obowiązujących przepisów na każde stanowisko w uczelni państwowej, dziekan czy dyrektor jednostki ma obowiązek rozpisywać konkurs w sytuacji, gdy kończy się okres zatrudnienia osoby dotychczas na tym stanowisku pracującej. Wydawałoby się, że twórcom przepisów zależało na zdyscyplinowaniu naukowców i zdopingowaniu ich do wytężenia wysiłków nakierowanych na rozwój, a także umożliwienie wymiany kadry, na lepszą, zdolniejszą, ale jak to ma się do rzeczywistości?

Sytuację można podzielić na dwa przykłady

1. Kandydat na stanowisko naukowe (rozpatruję tutaj tylko stanowisko asystenta i adiunkta) jest zdolny, być może wybitny (raczej nie zakładam, że osoby przeciętne są w stanie ubiegać się o takie pozycje), ale nie posiada odpowiednich kontaktów „pozanaukowych”.

2. Kandydat jest dobry, a może nawet tylko przeciętny, albo wręcz słaby, ale ma odpowiednie kontakty lub zazwyczaj już obejmował konkursowe stanowisko, lecz mimo upływu okresu zatrudnienia nie był w stanie stworzyć wiekopomnego dzieła.

W przypadku kandydata nr 1, szans na objęcie stanowiska naukowego ma niewiele. Przyjmując, że co dwudziesty konkurs jest rozpisywany przejrzyście, z sensownymi wymaganiami, to licząc populację kandydatów bez odpowiednich „kontaktów” – rywalizacja może przybrać wymiary wręcz walki bokserskiej.

W przypadku kandydata nr 2, bez względu, co by się nie wydarzyło (negatywna opinia wydziałowej komisji oceniającej, brak zaawansowania pracy naukowej na stopień itd.), to i tak stanowisko otrzyma.

Śledząc wydarzenia w swojej dyscyplinie naukowej zauważyłem, że nowe przepisy niczego konstruktywnego nie wniosły, więc, po co je było wprowadzać? Na usta cisną się tylko stwierdzenia, że i z tym jest jak w Polsce ze wszystkim. Słabo. Bez głowy.

Obecnie adiunkt ma 9 lat na uzyskanie habilitacji z możliwością warunkowego przedłużenia okresu zatrudnienia, gdy ma gotową pracę habilitacyjną, złożoną do druku, wydrukowaną lub wszczęty przewód habilitacyjny – a jaka jest rzeczywistość? Bywa tak, że zwalnia się adiunkta bez habilitacji, po czym - zamiast rozpisać konkurs na wakujące stanowisko - przeforsowuje się ze względów pozanaukowych, np. społecznych (bo np. ma ciężką sytuację rodzinną) zamianę stanowiska na starszego wykładowcę. Mimo, że owa osoba nie ma szans na habilitację (mizerny dorobek), ba, nawet nie ma w planach podjęcia wysiłków zmierzających do poprawy dorobku lub przygotowania rozprawy. Taka osoba jest spokojna, bo dostała etat na 2, 3, 5 lat.

Inny przykład, nagminny, to rozpisywanie konkursu na adiunkta pod osobę, która dotychczas to stanowisko obejmowała. Oczywiście nie ma w tym niczego złego, jeśli komisja konkursowa oceni dorobek takiej osoby za najlepszy, najkorzystniejszy dla uczelni, ale co jeśli jej podanie jest jedyne? Nie może być inaczej, bo w prawie każdym konkursie wymagania są tak wyspecyfikowane, żeby nikt inny złożyć swojej aplikacji nie mógł (aż wstyd przytaczać tutaj takie wymagania, ale bywają różne, począwszy od nietypowego wykształcenia np. mgr z fizyki i muzyki, czy studia podyplomowe z logopedii na… matematyce (sic!), aż po szczegółowe, wydanie książki o objętości XYZ w języku rumuńskim).

Dobry, solidny kandydat, ale w świetle wymagań konkursowych, totalnie przeciętny, bo przecież nie ma publikacji w języku rumuńskim, tylko publikuje w dziwnych językach typu angielski czy niemiecki, nie ma szans… ".
(...)

"Nie powinienem mieć pretensji do nikogo, bo świadomie wybrałem drogę. Miałem jednak w tym wszystkim nadzieję, że przy dobrym dorobku, bliskim sfinalizowaniu doktoratu, moje szanse na wygraną w „jakimś” konkursie będą rosły. Okazuje się, że nic bardziej mylnego. Przez ostatnie dwa lata w „mojej” jednostce odbyły się dwa konkursy asystenckie. Żaden z kandydatów nie miał takiego dorobku naukowego jak ja, żaden nie miał nawet w połowie przygotowanej rozprawy, ale… są wieloletnimi pracownikami i nie przystoi się ich pozbywać." Na co, Panie Profesorze, te wszystkie zmiany ustawowe? Sądzę, że z nową ustawą o stopniach naukowych będzie podobnie, wszakże to Polacy w słyną z kombinatorstwa… Kto wie czy to u nas nie będzie jeszcze łatwiej, z czasem oczywiście, uzyskiwać habilitacje, niż w przytaczanej przez Pana Słowacji.


Doktorant słusznie pyta, co ma uczynić ktoś, kto naprawdę kocha pracę naukową? Co ma zrobić doktorant, któremu dziekan odmówił przyznania stypendium naukowego, gdyż podjął pracę zawodową na więcej niż pół etatu, poza uczelnią, by utrzymać się przy życiu? Co ma zrobić doktorant, który miał na uczelni świetne wyniki, a mimo to został uznany, jako persona non grata, bo nie kombinował, nie oszukiwał?

Wiele osób w takiej sytuacji rezygnuje ze studiów doktoranckich, co wykazuje także raport z badań, jakie prowadził tylko w odniesieniu do studiów doktoranckich na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim w Olsztynie zespół pod kierunkiem prof. Józefa Górniewicza. Spadek zainteresowania studiami doktoranckimi na pedagogice wyniósł tam przed kilku laty ponad 40%. Pasjonaci nauki muszą przecież gdzieś podjąć pracę na pełen etat, by mieć środki do życia, chociaż wcale nie muszą z tego powodu rezygnować ze swoich dotychczasowych zamiłowań. Jedną z takich dróg jest przygotowywanie rozprawy doktorskiej w trybie indywidualnym, eksternistycznym, poza strukturą uczelni.

Większości młodych osób wydaje się, że w takiej sytuacji nie mogą liczyć na niczyje wsparcie. Same zatem finansują udział w konferencjach, wydawanie rozpraw monograficznych i same też zabiegają o to, by redakcje czasopism przyjęły ich tekst do druku. Prawdą jest, że do czasu reformy były w beznadziejnej sytuacji, gdyż takie osoby nie tylko nie mogły ubiegać się o granty badawcze w MNiSW (tu konieczne było zakorzenienie w instytucji akademickiej), ale i jeszcze nie wolno im było prywatnie finansować przewodu doktorskiego, by przeprowadzić go na własny koszt w uczelni publicznej.

Zmiana jednak nastąpiła, i to radykalna. Od 2011 r. można aplikować o środki na badania naukowe do Narodowego Centrum Nauki w Krakowie i nie trzeba być z tego tytułu zatrudnionym w szkolnictwie wyższym! Warto o tym wiedzieć. Konkursy są rozpisywane systematycznie, toteż najlepsze projekty naukowe zyskują poważne wsparcie finansowe, adekwatne do planowanych zadań badawczych! Już nie ma ograniczenia, jak miało to miejsce w przypadku dawnych grantów promotorskich, że po pierwsze, musiał być otwarty przewód doktorski, a po drugie, koszty projektu badawczego nie mogły przekraczać kwoty 20 tys. zł. Dzisiaj takich ograniczeń już nie ma. Można realnie (ale nie z sufitu) planować koszty własnych badan naukowych do rozprawy doktorskiej.

Doktorantom eksternom, którzy są niejako outsiderami w szkolnictwie wyższym i funkcjonują na marginesie życia naukowego, jest niesłychanie trudno przekonać do wartości swoich dokonań środowisko akademickie. Gdyby prowadzili zajęcia dydaktyczne, to mieliby informację zwrotną, tak od innych naukowców, jak i od studentów na temat tego, jaką wartość mają ich dociekania badawcze. A tak, tworzą w osamotnieniu, chociaż w relacjach bliskich humboldtowskiemu modelowi pracy naukowej, bo w bezpośrednim kontakcie ze swoim opiekunem naukowym (promotorem pracy). W takiej sytuacji ciężar wsparcia spada niejako na opiekuna ich pracy naukowo-badawczej. Czy każdemu promotorowi zależy na tym, czy widzi w tym sens i odczuwa taką potrzebę? Ilu promotorów staje się dla swoich doktorantów-outsiderów mecenasami ich talentu i zaangażowania?

Rację ma Doktorant, że konkursy na stanowiska w publicznym szkolnictwie wyższym wciąż są obciążone pozostałością minionego ustroju, braku standardów zorientowanych na troskę o naukę, o wspólne dobro, jakim powinien być też wizerunek własnej jednostki akademickiej. Nadal obowiązują: prywata, kolesiostwo, układy, "akademicka winda" wynosząca tylko swoich do góry. Tego jednak nie zmieni się w ciągu kilku miesięcy, ani też kilku lat. Nie usprawiedliwiam tej sytuacji. Musimy na nią zwracać uwagę. Kluczową rolę powinien odgrywać tu rektor uczelni, który dysponuje, jako jedyny, instrumentami rozliczania dziekanów z ich polityki kadrowej.

Jeśli kierownicy jednostek nie są zainteresowani poziomem nauki, wysokim statusem kierowanej przez siebie (nie dla siebie) akademickiej struktury, bo są tak bardzo uwikłani w owe układy, zależności i ciche zobowiązania, to nie tylko źle świadczy o nich samych, ale i prowadzi ową jednostkę do naukowej klęski, niezdolności do konkurowania w nauce, na rzecz podtrzymywania status quo, bycia firmą kształcącą i jako taka troszczącą się o swoich, dla siebie, a to z nauką niewiele ma wspólnego. Czeka nas zatem długi, powolny, ale jednak już rozpoczęty proces przemian, w wyniku których coraz czytelniejsze będzie to, WHO IS WHO.

24 lutego 2012

Jak władze odwracają kota ogonem

Premier rządu zapowiada konieczność wprowadzenia zmian w Karcie Nauczyciela. Jeszcze nie wiemy, czego one mają dotyczyć, ale nie bez powodu pojawiają się na łamach codziennej prasy drobne "przecieki", które - jak twierdzą politolodzy - są sterowane przez władze, by wyczuć nastroje społeczne. Pierwsze zapowiedzi zmian już pojawiały się wcześniej, a dotyczyły czasu pracy nauczycieli. Nie bez powodu prowadzone są przez socjologów - z podporządkowanego MEN - Instytutu Badań Edukacyjnych badania ogólnopolskie mające wykazać (bo taka była zapowiedziana hipoteza samosprawdzająca się), że nauczyciele pracują w szkołach za mało, czego wskaźnikiem ma być jedynie czas ich pracy dydaktycznej w szkole, w klasach lekcyjnych, świetlicach, warsztatach czy salach gimnastycznych.

Mówi się o fatalnych wynikach kształcenia w szkołach podstawowych, które - jak wiadomo są fundamentem pod dalsze sukcesy lub porażki uczniów - spowodowane są zdaniem rządzących m.in. złym przygotowaniem nauczycieli do wykonywania zawodu. Zdaniem premiera D. Tuska nauczycieli w szkołach jest za dużo, podobnie zresztą jak samych szkół. Te ostatnie udaje się z powodzeniem zamykać, natomiast władze nie mogą pozbyć się nadmiaru nauczycieli, na co ponoć miał użalać się szef rządu w czasie spotkania z minister edukacji Krystyną Szumilas w ramach analizy osiągnięć i planów także tego resortu. Co ciekawe, tego samego dnia premier spotkał się z ministrem obrony narodowej, więc nie wiemy, czy aby nie wiąże się z powołaniem mężczyzn w kamasze, gdyby chcieli zanadto protestować przeciwko planowanym zmianom?

To przypominamy panu premierowi i pani minister:

1) Na obniżenie standardów wykształcenia nauczycieli zgodziła się b. minister edukacji Katarzyna Hall, a podtrzymała ten stan prawny obecna minister - Krystyna Szumilas;

Oto ciekawy przykład:

ORE ogłosił wyniki konkursu na programy nauczania (konkurs został sfinansowany ze środków unijnych). W zakresie edukacji wczesnoszkolnej nagrodzony został program "Nowoczesna Edukacja – szkoła w działaniu" Marzeny Kędry. W programie tym treści i osiągnięcia w zakresie kształcenia językowego przedstawiają się następująco: "Uczeń kl. I-III zna alfabet, potrafi wskazać różnicę między głoską i literą. Dzieli wyrazy na sylaby. Wyróżnia wyrazy w zdaniach i zdania w tekście".

Czy my musimy cofać dzieci w ich rozwoju? Takie traktowanie języka nie tylko ogranicza możliwości komunikowania się dzieci za pomocą pisma, a zatem ogranicza ich rozwój, ale jest także przyczyną ich trudności w czytaniu i pisaniu. Pisałem o tym m.in. 4 grudnia 2011.

2) To decyzją rządu i parlamentu w budżecie państwa planuje się mniej środków na edukację publiczną, a samorządy zmusza do realizacji coraz większej liczby zadań, które kosztują;

3) To rząd wywiera presję na samorządy, by oszczędzały kosztem jakości kształcenia, wychowania i sprawowania opieki nad dziećmi i młodzieżą, by pozbywały się małych szkół, bo w molochach i karykaturalnych już zespołach szkół np. podstawowych z gimnazjami (co daje 9-letnią szkołę, zamiast wcześniejszej 8-letniej) realizuje się zadania publicznej oświaty taniej;

4) To decyzją ministrów edukacji oraz nauki i szkolnictwa wyższego każdy może być nauczycielem, nawet po 3-semestralnych studiach podyplomowych, które są poza wszelką kontrolą jakości kształcenia, nie wspominając o bylejakości ich kadr.

5) To rząd zachęcił regulacjami prawnymi do przejmowania szkół publicznych przez organizacje pozarządowe, stowarzyszenia, fundacje, wciskając im niskie kwoty, mające niejako refundować koszty kształcenia w sprywatyzowanych de facto placówkach. Z możliwości przekazywania szkół (bez ich wcześniejszej likwidacji)stowarzyszeniom rodziców, fundacjom czy osobom fizycznym korzysta coraz więcej gmin. Na podstawie art. 5 pkt 5g ustawy o systemie oświaty organ prowadzący może bowiem, liczącą nie więcej niż 70 uczniów, placówkę przekazać osobie prawnej lub fizycznej bez uprzedniej likwidacji. w ten sposób ukrywa się rzeczywistą liczbę "zlikwidowanych" placówek oświatowych w kraju.

6) Totalny bałagan zapanował w opiece przedszkolnej.Premier poinformował dzisiaj, że rząd chce - dopiero - w 2013 roku uruchomić pomoc dla przedszkoli w formie subwencji lub dotacji z budżetu państwa, by rodzice ponosili możliwie niskie koszty związane z tą opieką. Z jednej strony prawi się komunały na temat dobrodziejstwa związanego z edukacją przedszkolną, a z drugiej zostawia z tym samorządy bez adekwatnego do zadań programowych tych placówek wsparcia finansowego.

7) Zaniedbane przez władze oświatowe szkolnictwo zawodowe usiłuje ratować się tym, że przerzuca się na nauczycieli tych szkół obowiązek przygotowania nowych programów kształcenia, dając im na to zaledwie trzy miesiące. Kolejna, nieprzygotowana zmiana wchodzi w życie z dniem 1 września br. Nie ma podręczników do nauki zawodów według nowych zasad(nowa podstawa programowa kształcenia w zawodach), które zostały ogłoszone ... dopiero na początku stycznia 2012 r. Nauczyciele muszą przygotować na tej podstawie nowe programy do końca kwietnia, bo wtedy szkoły zatwierdzają w samorządach arkusz organizacyjny, czyli dokument m.in. o siatce godzin w poszczególnych klasach i przydział nauczycieli do ich nauczania. Dotychczas programy kształcenia były przygotowywane przez specjalistów, a zatwierdzało je MEN. Oczywiście, resort edukacji nie przewidział środków na doposażenie szkół, by możliwa była realizacja nowych programów kształcenia.

Mamy zatem nową strategię reformowania oświaty - jakoś to będzie.

W środowisku zawsze znajdą się tacy, którzy te zmiany poprą. Popierali wcześniejsze - o jednoznacznie destrukcyjnym dla edukacji charakterze, to poprą i kolejne.

Tymczasem 5 października 2011 r. D. Tusk tak mówił do nauczycieli:

W tej sali w "bardzo podobnym gronie złożyłem wobec was zobowiązanie, że nad zmianami w polskiej szkole będziemy pracować razem, że wszystkie zmiany, te, które ułatwiają wam pracę, jak i te, które będą stawiały wyższe wymagania, będą zmianami wspólnie zaprojektowanymi. (...) nauczyciel nie może być niewolnikiem głupich przepisów, zbyt małych pieniędzy, nieudolności urzędników czy polityków". "Nauczyciel i uczeń, rodzice i samorząd - to wszystko są równoprawne podmioty, z którymi będziemy wspólnie, dzień po dniu, rok po roku, na lepsze zmieniać polską edukację i polską szkołę". (http://biznes.onet.pl/tusk-do-nauczycieli-razem-pracujmy-nad-zmianami-w-,18512,4871381,1,news-detal)

Coś się zmieniło? TAK. Pokazała to telewizja TVN24 w programie "Szkło kontaktowe", jak premier rządu w czasie wypowiedzi minister K. Szumilas śmiał się do dziennikarzy. Widać, jak silną ma ta pani pozycję w rządzie. Przy ministrze Rostowskim na to by sobie nie pozwolił. Taki jest też realny stosunek tej władzy do oświaty. Dziennikarzy też, bo to ponoć oni kpili sobie w trakcie wypowiedzi minister edukacji, a premier nie był w stanie powstrzymać się na ten widok.

23 lutego 2012

Paradoks kłamcy

Komunikat MEN z dnia 21 lutego jest króciutki:

"Ministerstwo Edukacji Narodowej informuje, że od wtorku, 21 lutego, osobą pełniącą obowiązki rzecznika prasowego jest Joanna Dutkiewicz, zastępca dyrektora Biura Informacji MEN. Dotychczasowy rzecznik Grzegorz Żurawski zrezygnował z pełnienia funkcji i oddał się do dyspozycji ministra." (http://www.men.gov.pl/)

Cóż to za komunikat i dla kogo? Doprawdy, aż tak źle szacują władze MEN poziom inteligencji polskiego narodu, że zgodnie z instrukcjami, jakimi uprzednio same karmiły swojego b. rzecznika, teraz usiłują wmówić nam, że ów młodzieniec znalazł sobie lepsze zajęcie lub odechciało mu się już być rzecznikiem? Mimo specjalnej zakładki na stronie MEN - pt. "MINISTERSTWO - Komunikaty i wyjaśnienia MEN" - nie znajdziemy w niej żadnych eksplikacji tego faktu. Jeszcze pan Premier nie tupnął nogą, a już rzecznik podał się do dymisji? A coż to takiego się stało? Podobno, jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Gdyby bowiem rzecznik nie podał się do dymisji, to nie otrzymałby sowitej odprawy z budżetu MEN z tytułu koniecznego osuszenia łez. Odwołanie pracownika przez ministra pozbawiłoby go tego przywileju.

Władze MEN w ten sposób pozwoliły p. G. Żurawskiemu honorowo (z honorarium, a nie honorami) odejść z tej zaszczytnej funkcji w resorcie. W końcu, jak się okazało dzięki mediom, przez cztery lata ten pan nauczył się wpuszczać społeczeństwo w przysłowiowe maliny, bo - jak sam nauczał metod public relation swoich kursantów na studiach podyplomowych (pensja w MEN - chociaż wyższa, niż w szkolnictwie wyższym, to jednak okazała się kiepska, więc gdzieś dorabiać musiał) - rzecznik jest od tego, by "kłamać", manipulować informacjami i danymi. Taki młody, a stosował metody rodem z PRL - Jerzego Urbana? To jednak prawda, że historia kołem się toczy?

Czego uczył G. Żurawski? Sprawdzonych w resorcie MEN technik manipulowania informacjami, wśród których najlepszą okazała się technika nie mówienia całej prawdy, a więc unikania całej prawdy. Musiała być marna ta oświatowa rzeczywistość, skoro pobierał publiczną pensję za to, by po prostu kłamać ludziom w oczy. Jak ujawnia dziennikarz "eMetro", wśród ulubionych trików b. rzecznika MEN były: nie wiesz, nie chcesz czegoś powiedzieć do kamery? Upuść długopis (zyskujesz kilka sekund na wymyślenie sprytnej wymijającej odpowiedzi). Albo noś przy sobie statystykę, którą zawsze można zmanipulować na swoją korzyść. Nikt jej i tak nie sprawdzi, a twoja wypowiedź będzie miała merytoryczną podporę.(...) Z dziennikarzami, którzy przyjeżdżają na nagrania, nie warto rozmawiać. To stojaki. Żeby przeforsować swoją myśl, trzeba odnaleźć ich redaktora i jego bombardować telefonami.

Dziennikarzy się nie słucha. Na każde ich pytanie odpowiadamy tylko to, co mamy do powiedzenia w danej sprawie, nic ponad to. Nie, to nie jest kłamstwo. To po prostu mówienie niecałej prawdy. W kontaktach z mediami nie chodzi o informację, ale o sprzedanie się z jak najlepszej strony. Czyli: gdy sufit wali się ludziom na głowy, to mówimy, że to nie nasz sufit.


(http://www.emetro.pl/emetro/1,85648,11186126,Rzecznik_ministra_radzi__jak__nie__rozmawiac.html)


Dziękujemy dziennikarzom za demistyfikację taktyki komunikacyjnej b. rzecznika prasowego resortu oświaty. Teraz wiemy, że tylko połowa przekazywanych nam informacji była prawdziwa. Chociaż raz G. Żurawski wpadł w paradoks kłamcy. Miał - jak widać - świetnych przełożonych, o etyce zawodu już nie wspominając. Dziękujemy za wypowiedziane słowa prawdy. Domyślaliśmy się, że tak jest w istocie, niektórzy nawet byli tego pewni, ale dzięki wyzwolonej szczerości nareszcie uzyskaliśmy prawdziwe fakty.

22 lutego 2012

Miejsce dr Marii Łopatkowej jest w Encyklopedii Dobroci, a nie na ławie oskarżonych!


Otrzymałem dzisiaj list od dr Marii Łopatkowej o bardzo niepokojącej treści. Pani Maria, jak mówią o Niej wszyscy Ci, którzy Ją osobiście poznali, autorka i afirmatorka pedagogiki serca, załączyła do korespondencji kserokopię artykułu, jaki napisała o Jej pobycie w Zakładzie Karnym w Rzeszowie absolwentka pedagogiki resocjalizacyjnej Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie - pani Małgorzata Jakubczak. Z zamieszczonej w artykule fotografii oraz relacji wynika, że i ona tam była, przybliżając w tekście dla "Dziennika. Polska" (12.07.2011, s.6),jak odbywające się od kilku lat spotkania M.Łopatkowej z osadzonymi więźniami-recydywistami rzutują na ich resocjalizację:

"Spotkanie z profesor Łopatkową odbyło się bez udziału personelu więziennego, grupa piętnastu więźniów, którzy sami zgłosili chęć uczestnictwa, mogła poczuć się swobodnie, każdy z nich miał możliwość bez skrępowania wypowiadać swoje myśli. Wsród przybyłych na spotkanie znaleźli się zarówno ci, którzy przychodzą regularnie i regularnie piszą listy, jak i ci, którzy przyszli z ciekawości po raz pierwszy. Przyszły osoby z najwyższymi wyrokami – dwadzieścia pięć lat i dożywocie. Jak mówią sami skazani, jest to: “kolejne pokolenie recydywistów, którzy dobrowolnie przychodzą na spotkanie z profesor Łopatkową, mają szansę na zastanowienie się nad sobą i kolegami”. Spotkania organizowane są od 2007 roku. Z inicjatywą wystąpili sami więźniowie, po kilku latach korespondencji z Marią."

W liście do mnie M.Łopatkowa pisze, że nie wie, czy wkrótce nie podzieli losu więźniów, z którymi od lat spotyka się w Zakładzie Karnym, gdyż toczy się przeciwko Niej rozprawa w jednym z sądów rejonowych, jaką wytoczyli Jej dziadkowie, opiekujący się wnukiem w zastępstwie jego rodziców. Nie znam tej historii, ani też nie została ona opisana przez Panią Marię, toteż nie zajmuję wobec niej jakiegokolwiek stanowiska. Wspomina jedynie w swoim liście o tym, że wystąpiła przeciwko dziadkom owego wnuczka (Kubusia) w obronie jego prawa (zasądzonego zresztą przez Sąd Rodzinny) do spotykania się z ojcem biologicznym. Jest ono mu jednak odmawiane, bo - zdaniem wspomnianych dziadków - jest on dla tego dziecka za biedny.

Pani Maria stwierdza, że być może sama w związku z tym trafi do więzienia, toteż zastanawia się, co mogłaby tam robić. Oczywiście, trafiłaby do zakładu karnego dla kobiet. Sama przez wiele lat walczyła o to, by miały one tam godne warunki, a nawet by mogły przebywać w ZK z własnymi dziećmi.

Pisze, zatem tak: (...)"jako skazana miałabym okazję radzić matkom więźniarkom, jak w sytuacjach trudnych wychowywać dzieci na uczciwych ludzi. Jeszcze jestem na wolności, lecz nawet, jeśli wygram sprawę o prawa Kubusia do pozytywnego, lecz niezamożnego ojca, to może mnie oskarżyć o zniesławienie wiceburmistrz dzielnicy (...), którego nazwałam urzędasem, bo zamiast starać się pomagać mieszkańcom z tego terenu mając ku temu uprawnienia, szkodził im."

Puentą jednak do tego listu jest załączona kopia pisma, jakie skierowali do Wydziału Odwoławczego Sądu Okręgowego ... więźniowie, którzy od lat uczestniczą w spotkaniach z dr Marią Łopatkową. Jest ono zarazem apelem skazanych recydywistów (a zarazem uczestników programu resocjalizacyjnego "Klub literacki") - w sprawie Marii Łopatkowej - "Autorytetu Moralnego, Obrończyni Praw: Dobra, Rodziny, Dziecka i Ludzi oskarżonej o ... obronę małoletniego Jakuba (...). Apelujemy do Wysokiego Sądu (...) o umorzenie postępowania odwoławczego. (...) Piszemy to MY - więźniowie, którzy dla znacznej części społeczeństwa są: odrażający, brudni, źli - ale, nawet my wiemy, że dobro dziecka jest zawsze najważniejsze! (...) Pani Maria Łopatkowa to dla wielu ludzi, którzy znają Ją od lat, taki spadający ANIOŁ, który cicho, bez szelestu spada na ziemię. Przybywają takie anioły incognito i pomagają innym ludziom. Wysoki Sądzie! Nie wyobrażamy sobie, aby mogło być inaczej! Nie jesteśmy uprawnieni, aby wdawać się w polemiki prawne, ale w ludzkie - i owszem, możemy, bowiem nikt nas takiego prawa nie pozbawił.

Nie mieści się nam to w głowie, że można autorytety sadzać na ławie oskarżonych!!! I to za co? Za obronę prawa do prawdy?!? (...) wiemy, że stoimy na pozycji straconej, ale nie możemy być obojętni, tego uczy nas ŁOPATKOWA, nie możemy być nieczuli na rażącą (pisząc skromnie) głupotę, nie możemy też tolerować pieniactwa, jakim jest odwołanie od umorzenia w sprawie (...). MY mamy na pieńku z Sądami, w przypadku MARII ŁOPATKOWEJ - karnie schylamy głowy w uprzejmej prośbie: (...) miejsce Marii Łopatkowej - jest w encyklopedii dobroci, a nie na ławie oskarżonych! Uprzejmie prosimy o włączenie naszego apelu - poglądu do sprawy rozpoznawanej przez Sąd." (5 podpisów więźniów).

Nie wiem, czy Jubilatka, która obchodziła w dniu 28 stycznia br. jakże piękne - 85 urodziny, może nie lękać się o swój los, choć sama od kilkudziesięciu lat nieustannie zabiega m.in. o prawa dziecka do miłości Najbliższych. Oby była Pani z nami jak najdłużej i mogła dalej obdarzać innych pedagogiką serca, zamykającą się w haśle: "Amico ergo sum"

Warto obejrzeć na stronie: http://vod.onet.pl/jesli-sie-odnajdziemy,33106,film.html polski film obyczajowy pt. "Jeśli się odnajdziemy" (1982), który został nakręcony na podstawie reportażu Małgorzaty Szejnert i jest oparty na autentycznym eksperymencie pedagogicznym - Marii Łopatkowej. W jego ramach, małżeństwom i osobom samotnym, pragnącym adoptować dzieci, zaproponowano spędzenie urlopu razem z sierotami z domów dziecka. Jaki był tego efekt? Nie zdradzam. Do czytania Jej książek zachęcać chyba nie muszę, bo wiem, jak wielką cieszą się popularnością wśród osób różnych pokoleń i środowisk, nie tylko studiujących pedagogikę.

21 lutego 2012

Jak mogłaby wyglądać rozmowa ministra edukacji narodowej na dywaniku u Premiera III RP?


Musimy to sobie wyobrazić, gdyż media i tak nie będą miały do niej dostępu. Gdyby w resorcie rządził Roman Giertych, to może odbywałyby się one w "Sali lustrzanej", czyli z lustrem weneckim w ścianie. Wówczas moglibyśmy sobie coś z tej rozmowy podejrzeć i po gestykulacji oraz mimice domyśleć się, o czym też oni ze sobą rozmawiają i jaki jest klimat tej „spowiedzi”. Co najwyżej pozostaje nam liczyć na nagranie, które za jakiś czas ktoś ujawni, bo na platformie ponoć trzeba nagrywać, najlepiej z ukrycia. Jeden z nauczycieli wyższej szkoły prywatnej w Łodzi, gdyby nie nagrywał rozmowy z jej rektorem, to nigdy by nie udowodnił, że miał do czynienia z prostactwem i naruszeniem dobrego imienia w pseudo akademickich klimatach. A tak, złożył sprawę do sądu i wygrał zadośćuczynienie.

No więc, jak mogłaby taka rozmowa wyglądać? Wczujmy się w rolę pani minister. Może ta rozmowa mogłaby wyglądać tak:

Drogi Panie Premierze, proszę mnie jeszcze nie zwalniać ze stanowiska ministra edukacji narodowej. Dopiero upłynęło sto dni, a sam Pan wie, że to niewiele, jak na 4 lata bycia Podsekretarzem Stanu, w dodatku jako wiceministrowa pani Katarzyny Hall. Sekretarzem Stanu jestem przecież dopiero od 18 listopada 2011 r. a do matury mam jeszcze 100 dni. Ja wiem, że w tym Stanie nie jest łatwo być Sekretarzem. Pozostawiono mi w resorcie rzecznika, który jest przedłużonym ramieniem (tamtej) władzy, więc nie mam właściwie ruchu. W dodatku mimo młodego wieku nie potrafił nauczyć się, ustawy o systemie oświaty. Właściwie, to mu się nie dziwię, bo ciągle przecież musimy ją nowelizować. Już sama nie wiem, o co w niej chodzi.
Najważniejsze, że mamy na rynku tyle firm prywatnych, które prowadzą szkolenia dla dyrektorów i kuratorów, wizytatorów, że ktoś im to wszystko lepiej wytłumaczy, niż nasz rzecznik.

A że wiedza kosztuje? No cóż, w końcu tworzymy społeczeństwo wiedzy. Dlatego przepraszam, ale nie wszystko jeszcze zdążyłam w tej oświacie sprywatyzować. Byłam pewna, że uda się przerzucenie kosztów obowiązkowej edukacji na społeczeństwo, a tu pech, zaczęli nam patrzeć na ręce. Tam, gdzie mamy zaufanych prezydentów miast, wójtów i starostów, to jakoś leci, ale opozycja ciągle pod nami kopie dołki i kwestionuje zamykanie szkół, likwidowanie ośrodków szkolno-wychowawczych, zamykanie szkół specjalnych, itp. a mogło być tak pięknie, tanio i bez stresu. Zatkalibyśmy dziurę budżetową.

Czego nie uczynię, to i tak zostanie to zakwestionowane, ośmieszone przez media, związki zawodowe i wścibskich naukowców. Co zacznę coś planować, to z resortu wcześniej wyciekną tajne informacje i jestem spalona. Chciałam wykorzystać środki unijne na jakiś wywiad sponsorowany czy apel do społeczeństwa, ale podobno są z tym problemy. Ci niewdzięczni nauczyciele nie potrafią docenić nawet tego, jak wiele razy otrzymywali dzięki nam, naszej platformie z peeselem podwyżki płac. I co? Znowu są niezadowoleni. Ile by im nie dać, i tak będą narzekać.

Trzeba było zachęcić niektóre samorządy, żeby przetestowały możliwości obejścia Karty Nauczyciela. Musimy tym leniom odebrać przywileje zbyt krótkiego czasu pracy, zbyt długich wakacji, zbyt wysokich pensji, zbyt wysokiego wykształcenia, nader wysokich aspiracji. Nie damy im laptopów i palmtopów, ipodów i tabletów. Niech sobie biorą sami tablety, skoro tak często są na chorobowym i na urlopach zdrowotnych. Po co mamy im te tablety finansować z naszej puli? Nie może za to zapłacić minister B. Arłukowicz? Niech no Pan Premier weźmie go w obroty. W końcu, jak już uporał się z pieczątkami lekarzy i aptekarzy, to może pójść na ugodę z Ruchem Palikota i sypnąć trochę marychy młodzieży. Będzie miała bardziej optymistyczny nastrój, przestanie narzekać i nie będzie musiała nawet pracować, bo pozwolimy jej studiować w wyższych szkołach prywatnych, gdzie zostanie poddana resocjalizacji i rewalidacji. Odroczymy jej bezrobocie o 3 lata. To tak, jak sześciolatkom. Niech się Pan Premier nie martwi. Mam w resorcie na stanowisku doradcy politycznego psychologa klinicznego, specjalistę od narkomanii.

Co jeszcze bym mogła Panu przekazać? Rzeczywiście, niepotrzebnie chlapnęłam na początku swojej kadencji, że odroczę wcześniejszy obowiązek szkolny sześciolatków. Przestraszyłam się trochę rodziców, którzy postanowili ratować maluchy mimo, że jeszcze wszystkie nie zaczęły tonąć. Szkoła miała być dla nich przyjazna, a tu okazało się, że rodzice są nieprzyjaźni MEN. Jak zatem krzewić przyjaźń? Postanowiłam, że trzeba z tej przyjaźni zrezygnować, bo skoro ona nie podobała się rodzicom, to nie będzie im przyjazna. Teraz szkoła będzie otwarta. Jak komuś się nie podoba, to może z niej wyjść, zrezygnować. A co! Każdy minister musi mieć jakąś swoją szkołę.

Była już promowana przez nasz (a raczej nie nasz) resort szkoła bezpieczna –nie podobała się. Była szkoła radosna - nie podobała się. Była wreszcie szkoła przyjazna – nie podobała się. Była szkoła z pasją – nie podobała się. To może wreszcie spodoba się moja szkoła – szkoła otwarta. Kto się odważy ją zamknąć, tego my przymkniemy. Zresztą, na stronie MEN zamieściliśmy wszystkie te szkoły, bo wiadomo, że to są tylko hasełka, a rzeczywistość i tak idzie swoją drogą. Coś jednak trzeba zamarkować. Od 2014 r., jak tylko sześciolatki trafią do naszych szkół, ogłoszę konkurs na nowy model polskiej szkoły - szkołę przetrwania.

Właściwie, to gdyby Pan Premier chciał mnie odwołać to tak, jakby odwoływał Katarzynę Hall, bo przecież podpisuję wszystko to, co ona dotychczas przygotowała w tym resorcie. Muszę jednak coś wymyśleć, jakąś reformę reformy reform, taką postreformę, bo w końcu jest post, żeby pojeździć sobie trochę po kraju. Mamy przecież „Tuskobusy”, więc póki jeszcze jest sto dni do matury, to mam trochę czasu na namysł. Ufff…

Ps. Podobieństwo do zdarzeń i osób jest zupełnie przypadkowe.

20 lutego 2012

WSP, czyli wyższe szkoły pretensjonalności


Lech Witkowski przywołuje w swojej najnowszej rozprawie pt. „Historie autorytetu wobec kultury i edukacji” (Impuls 2011) krytykę pretensjonalności jako celu, który jest realizowany w wyższych szkołach prywatnych i państwowych, gdzie nastąpiła i jest kontynuowana polityka degradacji kultury, wiedzy i nauki na skutek realizowania w nich filisterskiej inżynierii społecznej. Ta bowiem prowadzi do radykalnego obniżania standardów kształcenia i badań naukowych we wszystkich niemalże wymiarach funkcjonowania szkół wyższych – od finansowego, infrastrukturalnego, poprzez ideowy i osobowy. Deklaracja Bolońska jest niczym innym jak realizacją polityki ukrytego terroru przeciętności, bylejakości, pozoranctwa, pod maską pochwały włączania się polskiej nauki w rywalizację międzynarodową. Prowadzi to do kształcenia młodych pokoleń pod oczekiwania przyszłych pracodawców (rynku pracy), którzy nie są zainteresowani głęboką wiedzą, refleksyjnością, krytycyzmem, kreatywnością jako istotnymi komponentami wykształcenia kandydatów do zawodu.

Czyżby zatem następował koniec kultury uczenia się na rzecz edukowania ludzi o wąskich horyzontach, zainteresowanych wyłącznie sprawami materialnymi i przyziemnymi, a więc filistrów? Do uwolnionego przez polskie władze rynku szkolnictwa wyższego głównie w prywatnym sektorze idą tłumy młodzieży, zachęconej do uzyskiwania dyplomów (kredencjałów) jak najmniejszym kosztem, by było jej w murach często wynajmowanych budynków szkolnych - tanio, łatwo i przyjemnie.

Osoby bez naukowego i kulturowego autorytetu, zachęcają młodzież do utrzymywania struktur „ziejących” pozorem, upowszechniających pseudonaukową nicość, by w „akademickim przebraniu” drenować ludzką naiwność, pieniądze, czas i nadzieje w środowisku zwykłej gry cynizmem i obłudą. Wiele wyższych szkół prywatnych to nominalne struktury z szyldem, w których wykładowcami stają się w wielu przypadkach osoby pozbawione nie tylko wykształcenia, wiedzy, warsztatu naukowego, ale i wypaczające sens i wartość celów, jakie powinny być realizowane w tych instytucjach.

Coraz częściej rozpoznajemy, że wśród założycieli wyższych szkół prywatnych są „dzierżyciele” struktur, rytualizujący swoje pozycje ambicjami, które w rzeczywistości zaprzeczają rzeczywistym poparciem jakichkolwiek starań o rozwój autentycznego środowiska akademickiego. Wszystko zaczyna się od myślenia i działania zgodnie z kategoriami „minimum”. Uzurpatorskie roszczenia do konkurowania na akademickim rynku sprowadzają się przede wszystkim do „skupowania” akademickiej kadry szkolnictwa publicznego nie po to, by tym najlepszym stworzyć lepsze od minionych warunki do pracy naukowo-badawczej i dydaktycznej, tylko by ich wykorzystać jak „lep na muchy” do podnoszenia pozycji szkoły w rankingach, zewnętrznych ocenach czy staraniach o kolejne przywileje, bez jednak pokrycia kulturowego i materialnego.

Takim założycielom wydaje się, że jak nie „wykupią” dla swoich celów biznesowych najlepszych naukowców, to chociaż część z nich potraktują jak magnes dla innych. A nuż się powiedzie, i to nie rozwój akademicki szkoły, tylko rozwój firmy, którą będą obudowywać różnego rodzaju przybudówkami, by środki z czesnego inwestować we własne, pozaakademickie interesy.

Świadomość niezdolności do włączenia się w akademicką rywalizację odsłania w działaniach założycieli takich szkół ich cynizm i fałszywe zaangażowanie, które jest podtrzymywane przez sprzymierzeńców o niskich kwalifikacjach, osoby pozbawione jakichkolwiek ambicji rozwojowych i możliwości awansowania w nauce, a więc odcinające kupony od uzyskanych dyplomów (doktora, doktora habilitowanego czy profesora). Są wśród nich ci, którzy „załatwili „ sobie znanymi metodami dyplomy stopni naukowych, pozbawieni jakiejkolwiek wdzięczności wobec swoich promotorów czy naukowych opiekunów, uciekający od jakiegokolwiek wysiłku intelektualnego, a tym samym oferujący niski kapitał wiedzy studiującym. Tacy „pedagodzy” chętnie, choć niekoniecznie wprost, przekazują swoim studentom postawy bylejakości, pozoranctwa, cwaniactwa, tymczasowości, cynizmu, obojętności i pośpiechu, byle nie tylko od nich nikt niczego nie oczekiwał, ale i by oni nie musieli ich czymkolwiek obdarzać.

Tak jedni, jak i drudzy zaczynają się łatwo i szybko urządzać, zaliczać, załatwiać, uzgadniać po jak najmniejszej linii oporu i wysiłku.
Cóż ma zrobić naukowiec, który reprezentuje wysoki kapitał naukowy, kiedy dostrzega, że nie jest traktowany na serio, że założyciela szkoły nie interesuje to, czy jest genialny, wybitny, znakomity, tylko ile na nim zarobi, zarazem z ubolewaniem inwestując w jego obecność w murach szkoły? Jakie ma on szanse na realizację akademickiego kierunku rozwoju tego środowiska, które z założenia właściciela ma służyć zupełnie innym celom? Ma rację L. Witkowski, że historia autorytetu jako zjawiska musiałaby się stać opowieścią o wszelkich małościach, nikczemnościach, władczych patologiach w ustanawianiu blagi, fikcji, pozoru, skutecznych na lata tryumfów miernot (…). Musiałaby dodatkowo wręcz obnażać upadek autorytetu instytucji, które swoimi rzecznikami, reprezentantami czy całymi elitami, zwłaszcza władczymi, uczyniły tych, którzy sami bez oznak władzy na żaden autorytet by nie zasłużyli. (s. 46)

Tacy pseudoakademiccy założyciele szkół wyższych stają się alegatami fingującymi w relacjach z władzą swoją troskę o szkołę, choć w istocie nie o nią im chodzi. Potrzebują w swojej grze bezwzględnego posłuszeństwa i oddania pod swój nadzór pełnomocnictw, które dotychczas przysługiwały jedynie przedstawicielom świata nauki. Dlatego w takich szkołach senaty czy rady wydziałów są tworzone jedynie pro forma, a statuty są tak konstruowane, by opinie władz akademickich w żadnej mierze nie miały statusu obowiązującego dla założyciela szkoły. On musi mieć akademików w swojej kieszeni, by mógł w każdej chwili ostentacyjnie potwierdzić fakt nieliczenia się z nimi, nie brania pod uwagę ich wiedzy, nawet kosztem usunięcia ich z pracy lub zmuszenia do tego, by sami z niej odeszli.

Wystarczy mianowanie na kierowniczych funkcjach w szkole osób miernych, ale wiernych, nic nieznaczących w środowisku akademickim, ale za to rozstrzygających o możliwości samorealizacji naukowca w szkole, którego autorytet jest przedmiotem szantażu, intryg i manipulacji. Miernoty, które założyciel instytucji wyniósł do struktur władzy, zaczynają w nich funkcjonować tak, jakby historia zaczynała się od nich. Nie są nawet w stanie dostrzec, że wraz z nimi historia tych placówek właśnie się kończy i być może pozostaje im już tylko „darcie pierza”.

Jak pisze L. Witkowski: Stąd rozmaite środowiska naukowe pełne są toksycznych relacji, zawiści, układów i zwykłej gry pozorów. Gra w lokalny autorytet to chyba ulubiona rozrywka, traktowana tym bardziej serio, im mniej grozi okrzyk choćby chłopca z baśni Andersena: „Król jest nagi!” Zresztą nawet gdyby to orzekł ktoś poważny, to zawsze można przejść nad tym do porządku dziennego, z przyzwoleniem większości, milcząco nawet zniechęcającej do zabierania głosu. (s. 61)

19 lutego 2012

Im ciszej, tym głośniej

Im ciszej jest w Ministerstwie Edukacji Narodowej, tym głośniej jest w samorządach odpowiedzialnych za prowadzenie szkół i placówek oświatowo-wychowawczych. Im ciszej przyjmuje się w Sejmie i Senacie kolejną nowelizację ustawy o systemie oświaty, tym głośniej jest o niej w mediach. Dzięki temu istnieje w społeczeństwie stan równowagi. Im gdzieś jest gorzej – tym gdzie indziej jest lepiej. Im gdzieś jest lepiej, tym ktoś to musi szybko sprowadzić do zera.

Powyższą prawidłowość potwierdził najkrócej urzędujący minister edukacji Ryszard Legutko w wywiadzie dla Uwarzam Rze. Na poprzedzone drobną konstatacją pytanie redaktor Marzeny Nykiel: Minister Hall w dobrym nastroju pożegnała się ze swoim urzędem. Jak ocenia pan jej dokonania? - prof. R. Legutko odpowiedział:

Każdy minister żegna się w dobrym nastroju, a im jest gorszy, tym ma nastrój lepszy. Pani minister pogłębiła proces degradacji polskiej oświaty, który trwa już od pewnego czasu. Duży ruch w dół dokonał się za sprawą ministra Handkego, który wprowadził niepotrzebną i szkodliwą reformę, a pani Hall to dzieło świadomie kontynuowała.
(2012 nr 7, s. 43)

Nie ma to jak były minister mówi o byłym ministrze tego samego resortu, bo dzięki temu uzyskujemy wgląd w procesy społecznego równoważenia struktur psychicznych ze strukturami społecznymi, jak widział to znakomity socjolog T. Parsons.

Zajrzyjmy zatem do kolejnych medialnych wywiadów byłych ministrów tego „zdołowanego” resortu edukacji i przyjrzyjmy się temu, co ma do powiedzenia na temat zarządzania nim, też jeden z krócej zarządzających MEN (7.03.1995-7.02.1996) - profesor kieleckiej wówczas WSP Ryszard Czarny (w ostatnich latach PRL był I sekretarzem komitetu uczelnianego PZPR w kieleckiej WSP. W 1993 r. jako kandydat SLD został wybrany na senatora, był wicemarszałkiem Senatu III kadencji). Jako minister edukacji zobowiązał kuratorów oświaty do znacznej redukcji bądź likwidacji klas innowacyjnych i programów autorskich w szkołach publicznych, licząc na to, że jak od stycznia 1996 r. gminy przejmą szkoły w swoje posiadanie, to zechcą przywrócić stan pedagogicznego dobrobytu. Tak się jednak nie stało. Klasy te w istocie rozwiązywano, niszcząc wieloletni dorobek co najmniej kilkuset nauczycieli nowatorów. W jednym z wywiadów powiedział: Oświatą nie będą zarządzać ani rodzice, ani gminy. Lepiej nic nie zmieniać, niż być zmuszonym do dymisji. Nie przewidział, że ten jego optymizm zakończy się podaniem do dymisji.

Po latach zasłużonego awansu (zgodnie zresztą z tradycją postpezetpeerowskiej lewicy) na stanowisko ambasadora III RP w Szwecji, a potem w Norwegii i Republice Islandii, po powrocie do kraju, zaprzeczając całkowicie temu, co sam czynił w resorcie edukacji, sprzyjając przed laty likwidacji edukacji alternatywnej w szkolnictwie publicznym naszego kraju, poproszony o ustosunkowanie się do idei wychowania bezstresowego w Szwecji, zachwycony tym modelem, jak to każdy Polak "po szkodzie", powiedział dla miesięcznika „Nowe Horyzonty Edukacji”:

Oczywiście krytykują wszyscy. Jednak Szwedzi są zdyscyplinowani i bezstresowe wychowanie jest wartością, do której są ogromnie przywiązani. Szkoła jest w tym rozumieniu kontynuacją systemu opieki i bezpieczeństwa, które dzieci mają w domach. (NHE 2012 nr 1, s. 28).

Im gorzej, tym lepiej, im głośniej, tym ciszej. Śmiać się, czy płakać?

Humor poprawi nam wywiad prof. Mirosława Handke w tym samym czasopiśmie (NHE), który mówi o tym, że w naszym systemie oświatowym zawsze byli i są nauczyciele z powołaniem, po prostu lubiący swoją pracę, dzieci i młodzież, aby za chwilę to zrównoważyć stwierdzeniem, że kiepska jest ich motywacja bycia nauczycielami. System awansu nie eliminuje tych, którzy się do zawodu nie nadają i równocześnie nie potrafi zauważyć i nagrodzić nauczycieli znakomitych. W systemie dominuje formalizm. Jednak coraz więcej młodych, znakomicie wykształconych adeptów zawodu decyduje się na tę pracę tylko dlatego, że są trzy miesiące wakacji i mozna łatwiej pogodzić pracę w szkole z obowiązkami rodzinnymi. Nie przypadkowo zawód nauczyciela jest tak bardzo sfeminizowany (NHE 2012 nr 1, s. 35)

16 lutego 2012

Słowacy też walczą z nieuczciwością akademicką

Pracujący na Słowacji polski profesor przesłał mi artykuł z tamtejszej prasy, w którym jest mowa o tym, że w tym kraju także tropi się próby wyłudzania stopni i tytułów naukowych nie tylko przez tzw. habilitacyjnych turystów, ale i własną kadrę "naukową" czy studentów. Patologie w tym zakresie nie dotyczą tylko przedstawicieli nauk humanistycznych czy społecznych, ale także nauk typu science.

Możemy dowiedzieć się o tym, jak to b. minister gospodarki uzyskał na Technicznym Uniwersytecie w Koszycach tytuł profesora, mimo niespełnienia obowiązujących tam kryteriów. Jedna z posłanek do Parlamentu nie zawarła w swojej pracy dyplomowej przypisu do źródeł, z których korzystała i je obficie wykorzystała. Przewodniczący wojewódzkich struktur jednej z partii politycznych uzyskał stopień bakalarza (odpowiednik naszego licencjatu) w Wyższej Szkole Bankowej. Nie byłoby w tym niczego złego, gdyby nie to, że jest ona w dużej mierze plagiatem tekstów z wielu podręczników, bez wskazania na wykorzystane źródła. Inny członek tego samego stronnictwa zdał aż 40 egzaminów w ciągu jednego roku, zyskując stopień inżyniera w Uniwersytecie w Trenczynie.

Od roku specjalna komisja weryfikuje na Uniwersytecie Jana Amosa Komeńskiego w Bratysławie autoplagiat dziekana Wydziału Pedagogicznego Katolickiego Uniwersytetu w Rużomberku, którego zdradził anonimowy donos do władz resortu szkolnictwa wyższego. Ktoś je poinformował, dokumentując to bardzo szczegółowo, że pełniący obecnie tę funkcję docent (odpowiednik doktora habilitowanego w Polsce) Tomáš Jablonský obronił w 2005 r., rozprawę doktorską pt. "Kooperatívne učenie v etickej výchove" (Nauczanie kooperacyjne w wychowaniu etycznym), a w dwa lata później przedłożył książkę pt. "Kooperatívne učenie vo výchove" (Kooperacyjne nauczanie w wychowaniu) jako swoją dysertację habilitacyjną. Obie rozprawy są treściowo tożsame.

Jak stwierdził dziennikarzowi gazety "SME" „Jego rozprawa habilitacyjna była zmienionym wydaniem pracy doktorskiej. W zasadach postępowania habilitacyjnego Uniwersytetu Komeńskiego nie mówi się nigdzie o tym, na ile muszą takie prace różnić się między sobą". Jego przewód habilitacyjny został w końcu uznany przez naukową komisję tegoż Uniwersytetu".

Wystarczy zajrzeć na strony wyższych szkół prywatnych w Polsce, które prowadzą kształcenie na kierunku pedagogika, by zobaczyć, że zatrudniają słowackiego docenta na pełnym etacie. Pojawia się pytanie: Czy istnieje jakiś związek między tym, że z tych też szkół, jakoś dziwnym trafem, habilitowali się niektórzy Polacy właśnie w uczelni, którą on reprezentuje?

Rzecznik prasowy KU w Rużomberku ustosunkował się do - jego zdaniem - nieuzasadnionego osaczania tej uczelni przez dziennikarzy oraz manipulowania informacjami. Po pierwsze, sprawa autoplagiatu dziekana jest w toku jej sprawdzania, chociaż władze tej uczelni dziwią się, że ktoś rozpatruje w ogóle tego typu anonimy, a po drugie przekonuje, że doc. T. Jablonsky habilitował się w Bratysławie, zanim został zatrudniony w KU w Rużomberku, a zatem niesłusznie łączy się tę uczelnię z jakimiś nieetycznymi praktykami. W końcu polskie ministerstwo nauki i szkolnictwa wyższego potwierdziło poprawność przeprowadzanych w tym uniwersytecie przewodów naukowych, w stosunku do których stawia się nawet wyższe wymagania, niż w innych uczelniach tego kraju.

http://www.sme.sk/c/5470149/dekan-z-katolickej-univerzity-zbiera-tituly-jednou-pracou.html

15 lutego 2012

O znakomitej diagnozie cyberprzemocy wśród młodzieży


Najnowsza rozprawa dra Jacka Pyżalskiego (b. adiunkta Uniwersytetu Łódzkiego, wieloletniego pracownika Instytutu Medycyny Pracy w Łodzi) pt. "Agresja elektroniczna i cyberbullying jako nowe zachowania ryzykowne młodzieży gimnazjalnej(Kraków: Oficyna Wydawnicza Impuls 2012)jest znakomitym studium interdyscyplinarnym napisanym przez pedagoga, którego wiedza ma charakter ekspercki najwyższego poziomu. Nie ma się jednak co dziwić, skoro reprezentował on polskich naukowców w międzynarodowej sieci badaczy zjawisk związanych z cyberbullyingiem. Jego wieloletnie doświadczenia badawcze nad agresją i problemami dyscypliny w socjalizacji dzieci i młodzieży, zaowocowały kumulacją dzieła, które łączy w sobie erudycję z wysokimi kompetencjami metodologicznymi (w tym przypadku rozdział o założeniach metodologicznych badań może służyć za przykład tego, jak należy konceptualizować własne badania naukowe, jak konstruować i realizować kluczowe dla nich etapy).

Wciąż mamy mało badań reprezentatywnych, na ogólnopolskiej populacji, a w tym przypadku diagnoza nie ma charakteru wycinkowego, gdyż pozwala na wyciąganie z uzyskanych danych empirycznych istotnych społecznie, psychologicznie i pedagogicznie wniosków naukowych. Reprezentatywność nie dotyczy tylko próby badawczej, ale także autorów rozpraw naukowych poświęconych nowym mediom w różnych zresztą zakresach. Autor sięga przede wszystkim po publikacje wybitnych specjalistów tej problematyki w świecie, a to dzięki temu, że z nimi sam współpracuje i wymienia się wynikami badań. Nie pomija przy tym także polskich badaczy, także tych mniej kompetentnych, ale wciąż jednak znaczących w swoich środowiskach akademickich.

Szczególną wartością stylistyki naukowej Pyżalskiego jest to, że nie reprodukuje i nie streszcza nam czyichś poglądów, ale dokonuje logicznego i syntetycznego uporządkowania najnowszej wiedzy naukowej na temat przemocy, a przy tym potrafi także taktownie zająć własne stanowisko, spierać się z autorami niektórych teorii czy badawczych podejść. Tym samym potwierdza klasę własnej wiedzy i refleksji, jak i wpisuje się w ogólnoświatowy dyskurs naukowy w kluczowym dla jego badań zakresie.

Co jest tu niesłychanie ważne, Autor nie przystąpił do pisania tej rozprawy z założoną wcześniej tezą (a taka wciąż przeważa w pracach niektórych pedagogów, psychologów i socjologów), że trzeba koniecznie udowodnić zły wpływ mediów i nowych technologii komunikacyjnych na rozwój dzieci i młodzieży. On tego nie przesądza, dobierając w tym celu jedynie słuszne, bo poprawne politycznie źródła, ale dokonuje wielostronnego oglądu tych procesów, troszcząc się o jak najbardziej obiektywne odzwierciedlenie stanu wiedzy naukowej, a nie publicystycznej, potocznej czy propagandowej na użytek polityków. Narracja jest bardzo klarowna, a przy tym autor dokonuje bardzo ciekawych, nigdzie dotąd tak nie analizowanych porównań, własnych syntez czy opracowań tabelarycznych kluczowych podejść do interesujących go kwestii.

Rozprawa jest znaczącym wkładem w naukę światową, a nie tylko lokalną. Świetne są też przywołane w tej rozprawie konteksty społeczno-kulturowe korzystania przez współczesną młodzież w różnych regionach świata z internetu, (np. nowe kategorie przyczyn stratyfikacji społecznej w wyniku podziału cyfrowego (digital divide, analfabetyzmu cyfrowego, który różnicuje dostęp do kapitału intelektualnego i kulturowego). Nowe umiejętności i wiedza są potrzebne do efektywnego i twórczego korzystania nie tylko z nowej technologii, ale także jej zasobów informacyjnych i kulturowych. Formułowane przez autora tezy są nasycane wynikami badań, diagnoz, które pozwalają na rozpoznawanie istniejących w zglobalizowanym świecie prawidłowości rozwojowych i aplikacyjnych u globalnych nastolatków.

Niezwykle istotny jest w części teoretycznej rozdział o normatywności on-line, gdyż ta sfera wirtualnej socjalizacji musi szczególnie interesować pedagogów. Powinni oni być zainteresowani budowaniem kultury szacunku w cyberświecie nie tylko przez upowszechnianie prawa na ten temat. Edukacja i wychowanie w rodzinie muszą stanowić profilaktykę dla zachowań i postaw, które mogłyby w przyszłości być naruszane przez dzieci i młodzież w posługiwaniu się nowymi technologiami komunikacyjnymi. Rozdziały poświęcone agresji elektronicznej są wyjątkowej jakości wkładem w rozwój nauk społecznych, gdyż obfitują w głęboko przemyślane i świetnie uzasadnione - autorskie klasyfikacje, charakterystyki i schematy. Te ostatnie czynią nieznane dotychczas w naszym kraju teorie, bardziej przejrzystymi i pozwalającymi na konstruowanie i operacjonalizację zmiennych do badan empirycznych.

Książka jest merytorycznie znakomita, nowatorska, a przedstawione w niej wyniki własnych badań potwierdzają wdrażanie przez autora najwyższych standardów metodologii badań empirycznych. Przez najbliższe lata kolejne pokolenia badaczy będą się do nich odwoływać, gdyż nie da się pominąć tej książki w dalszych studiach nad przemocą wśród młodzieży i z udziałem nowych narzędzi komunikacyjnych. Niewątpliwie wpłynie ona także na potrzebę konstruowania nowych teorii socjalizacji i wychowania, a jeśli tak się stanie, to będzie najwyższej rangi wkładem Jacka Pyżalskiego w pedagogikę ponowczesnej doby. Tę publikację nie tylko warto, można, ale należy jak najszybciej przeczytać, jeśli chce się dostrzec to, co naprawdę młodzież wyczynia w wirtualnej przestrzeni, usiłując zarazem wpłynąć na tę rzeczywistą.

14 lutego 2012

Spieszcie z habilitacją na Słowację, bo tak szybko w Polsce jej nie dadzą


Słowacy są od nas lepsi. Tylko w jedno przedpołudnie w dniu 15 lutego 2012 r. odbędą się aż trzy tzw. kolokwia habilitacyjne, na które zaprasza dziekan Wydziału Pedagogicznego Uniwersytetu Mateja Bela w Bańskiej Bystrzycy Jednym z trzech szczęśliwców będzie Polak, którego przewód usytuowano na końcu habilitacyjnej serii. Chyba nie przewiduje się tu żadnych, szczególnych dyskusji, pytań czy debat. Czasu na to jest bardzo mało. Wystarczy przedstawienie przez habilitanta głównych tez jego rozprawy (?) habilitacyjnej, która nie jest przecież jako taka nigdzie opublikowana, odczytanie recenzji, a następnie wygłoszenie wykładu habilitacyjnego przez kandydata i głosowanie o przyjęciu i nadaniu mu stopnia docenta z dyscypliny pedagogika.

Zdaje się, że w takim też kierunku została wprowadzona reforma B. Kudryckiej, bo wystarczy, że kandydat do habilitacji według nowej ustawy o stopniach i tytułach naukowych przedłoży życiorys i wykaz swoich publikacji, a powołuje się komisję do ich oceny. Nie musi ich nawet załączać, a w każdym razie niektórym się tak wydaje, że u nas jest już Słowacja. To nie jest, i dlatego zapewne nadal organizują turystykę habilitacyjną na południe, którą o tej porze można nawet połączyć z regeneracyjną jazdą na nartach po słowackiej części Tatr. U nas jest – jak sądzę – lepiej, bo nie ma nawet wykładu habilitacyjnego, a komisja nie musi widzieć kandydata do awansu naukowego. Lepiej czy gorzej? To relatywne.

Powróćmy zatem na Słowację, na Wydział Pedagogiczny UMB w Bańskiej Bystrzycy, gdzie dziekan zaprasza na posiedzenie trzech komisji habilitacyjnych. Najpierw o godz. 9.30 PhDr. habilituje się Viktória Dolinská, PhD. z tego Uniwersytetu. Wygłosi wykład habilitacyjny pt. Zmena kultúry školy ako faktor jej úspešnosti. (Zmiana kultury szkoły jako czynnik jej sukcesów). Autorka przedłożyła też komisji autoreferat, który jest związany z tematem jej habilitacyjnej pracy: (Multi) kultúrna perspektíva edukácie. (Wielo)kulturowa perspektywa edukacji.

Jako drugi tego przedpołudnia, bo już o godz. 11.00 występuje RNDr. Michal Blaško, PhD. z Technicznego Uniwersytetu w Koszycach, którego temat habilitacyjnego wykładu brzmi: Manažérstvo kvality vo vyučovacej hodine (Zarządzanie jakością w czasie lekcji). Tematem zaś jego rozprawy habilitacyjnej jest - Systém výučby s uzavretým cyklom v koncepcii tvorivo-humanistického rozvoja osobnosti (System nauczania w zamkniętym cyklu w świetle koncepcji humanistycznego rozwoju osobowości).

Wreszcie o godz. 13.00, kiedy na całej Słowacji jest pora na obiad, zaserwowano komisji wydziałowej postępowanie habilitacyjne Polaka – doktora Romana Uździckiego z Wyższej Szkoły Humanistycznej w Lesznie, w której jest już zatrudniony na stanowisku docenta. Na Słowacji, żeby uzyskać takie stanowisko, trzeba mieć habilitację. U nas, w wyższych szkołach prywatnych, nie. Można mieć stopień doktora. Tak więc, paradoksalnie, nasz nauczyciel jako docent ubiega się o słowacką docenturę, dzięki której będzie doktorem habilitowanym. Tematem jego habilitacyjnego wykładu będzie: Škola verzus očakávania celoživotného vzdelávania (Szkoła wobec oczekiwań kształcenia ustawicznego). Tematem jego rozprawy (?) habilitacyjnej jest: Príprava študentov gymnázia k aktívnemu vstupu na trh práce.(Przygotowanie uczniów gimnazjum do aktywnego wejścia na rynek pracy). Warto tutaj dodać, że Roman Uździcki uzyskał stopień naukowy doktora w Instytucie Badań Edukacyjnych w Warszawie w 2006 r. na podstawie rozprawy pt. Kształcenie, dokształcanie i doskonalenie egzaminatorów kierowców i kandydatów na kierowców.

W przewodzie habilitacyjnym naszego naukowca recenzentami są: prof. dr hab. Andrzej Radziewicz-Winnicki z Uniwersytetu Zielonogórskiego i dr hab. Marek Walancik z Uniwersytetu Śląskiego oraz dziekan Wydziału Nauk Społecznych i Technicznych Śląskiej Wyższej Szkoły Zarządzania im Generała Jerzego Ziętka w Katowicach (na stronie ŚWSZ i Stowarzyszenia Lotników Polski Południowej informuje, że jest pułkownikiem profesorem, chociaż habilitował się zaledwie przed rokiem). Członkiem komisji w tym przewodzie jest - oprócz słowackich profesorów - prof. zw. dr hab. Józef Podgórecki, z Uniwersytetu Opolskiego.

Koszt przewodu habilitacyjnego jest niższy, niż w Polsce koszt przewodu doktorskiego, gdyż wynosi dla obcokrajowca 1200,- €. Słowacy płacą niewiele mniej, bo 1000,- €.

Jakie trzeba złożyć dokumenty, by uzyskać habilitację na Słowacji? Jak ktoś nie zna słowackiego, to przeczyta to sobie po angielsku: [http://www.pdf.umb.sk/dekanat/referat-pre-vedu-vyskum-a-umenie/habilitacne-konanie/dokumenty-na-predlozenie-pre-uchadzacov-zo-zahranicia-o-habilitacne-konanie-v-anglickom-jazyku.html]. Udając się do tego kraju nie trzeba wykazać się znajomością języka słowackiego. Wykład głosimy po polsku, i nasz „dorobek“ też może być w języku polskim. Co najwyżej, jeśli nas o to poproszą, trzeba będzie wydać trochę kasy na streszczenie czy omówienie na kilku stronach w rodzimym języku gospodarzy. Ponoć tam i tak nikt tego nie będzie weryfikował. Wystarczy, że zgadza się zapis bibliograficzny z wymaganymi danymi. Oto, jakie obowiązują kryteria w tym Uniwersytecie (uwaga! każdy ma nieco inne), które zostały przyjęte uchwałą Rady Naukowej UMB 6/11/2008:

Kandydat do habilitacji musi wykazać w swojej dokumentacji (w spisie dokonań):

1. co najmniej 5-letni staż pracy dydaktycznej w danej dyscyplinie (kierunek studiów).

2. informację o wypromowanych dyplomantach (nie jest istotne, ilu, gdzie i na jakim poziomie).

3. (aż) jedną monografię (nie określa się, że musi to być dysertacja habilitacyjna, dlatego wielu Polaków przedkłada wydaną w kraju rozprawę doktorską!) Przez monografię uznaje się na Słowacji rozprawę, która liczy co najmniej 3 arkusze wydawnicze (ok. 66 stron maszynopisu), a więc można ją machnąć w jeden miesiąc i wydać w wydawnictwie wyższej szkoły prywatnej lub państwowej. W Polsce przez „monografię” resort nauki rozumie opracowanie naukowe liczące minimum 6 arkuszy wydawniczych (132 str.) a opublikowane jako książka lub odrębny tom omawiający jakieś zagadnienie w sposób wyczerpujący, oryginalny i twórczy. Jak widzimy na Słowacji obdarza się naukowców większym zaufaniem i podchodzi do nauki ekologicznie, bo przy innej definicji monografii oszczędza się na papierze.

4. (aż) 5 artykułów opublikowanych w pracach zbiorowych, czasopismach czy monografiach poza granicami kraju (Polacy mogą wykazać swoje artykuły wydane np. na Słowacji)

5. co najmniej 15 artykułów w krajowych monografiach, czasopismach naukowych (nie muszą być z listy MniSW) czy w recenzowanych pracach zbiorowych (np. pokonferencyjnych)

6. chociaż jeden skrypt, podręcznik dydaktyczny lub materiał metodyczny (przedszkolny, szkolny, do kształcenia kierowców, pilotów, maszynistów, operatorów dźwigów lub z zakresu edukacji dorosłych w innych zawodach itp.).

7. co najmniej 10 artykułów specjalistycznych, w tym mogą być recenzje w czasopismach ilub recenzowanych pracach zbiorowych, hasła w słownikach czy encyklopediach lub przekłady artykułów (najlepiej naukowców ze Słowacji).

8. chociaż 20 cytowań czy adnotacji w przypisach lub w bibliografii w rodzimych czasopismach, monografiach naukowych lub pracach zbiorowych. Oczywiście, jeśli ktoś nie jest cytowany w Polsce, to może wykazać, że był cytowany na Słowacji, Rumunii, Bułgarii itp., zastępując brakujący wykaz cytowań w publikacjach krajowych itp.

9. co najmniej 10 cytowań czy adnotacji w przypisach lub w bibliografii w zagranicznych czasopismach, monografiach naukowych lub pracach zbiorowych (tu Polacy ponownie moga wykazać fakt cytowania ich rozpraw np. na Słowacji).

10. (aż) trzy wystąpienia na zagranicznych konferencjach naukowych (miejsce konferencji - jw.);

11. (aż) dziesięć wystąpień w krajowych konferencjach naukowych.

12. członkostwo w komitecie organizacyjnym krajowej konferencji (Czy to dlatego niektóre w naszym kraju tzw. konferencje międzynarodowe liczą w komitecie po kilkanaście osób? Wystarczy być tylko raz członkiem takiego komitetu! Szkoda, że już nie ma KC.)

13. posiadanie stopnia naukowego doktora (to jest oczywiste).

14. zrealizowanie krajowego czy międzynarodowego projektu badawczego jako jego kierownik lub współkierownik (nie ma to znaczenia, czy badania były wewnątrzuczelniane czy ministerialne lub z NCN).

Prawda, że wymagania są nadzwyczaj wygórowane? Sądzę, że już teraz trzeba rezerwować sobie termin habilitacji na tym słowackim uniwersytecie, który ma uprawnienia z pedagogiki, bo jak ruszy do południowych sąsiadów kilkuset kandydatów, to przewody będą musieli przeprowadzać codziennie, od rana do wieczora. Pani minister nauki i szkolnictwa wyższego - prof. B. Kudrycka powinna jak najszybciej obniżyć polskie standardy do uzyskania habilitacji, by nasi naukowcy mieli co robić. W przeciwnym razie przyjdzie im pisać recenzje w przewodach Polaków na Słowacji.

Może w naszej polityce reform nauki i szkolnictwa wyższego chodzi o to, by w ten sposób doprowadzić do redukcji etatów w szkolnictwie publicznym? Jest w tym jakiś sens. Po co zatrudniać w uniwersytetach, akademiach czy politechnikach tylu naukowców – doktorów habilitowanych i profesorów, skoro Słowacy wykształcą nam nasze kadry taniej i szybciej? Czy lepiej? Tego nie oceniam, bo nie znam tych genialnych rozpraw i wspaniałego dorobku naukowego koleżanek i kolegów, by cokolwiek móc powiedzieć na ich temat. Słowacy też ich nie znają, bo w tym kraju nie publikuje się tak znakomitych habilitacji, nie tylko Polaków, ale także Czechów, Słoweńców, Węgrów czy naukowców innych nacji.

Gdybyście chcieli uzyskać tytuł profesora pedagogiki, filozofii, teologii czy pracy socjalnej – nie ma sprawy. Gnajcie na Słowację, bo w Polsce tego tak szybko nie uzyskacie. Koszty przewodu są bardzo niskie – ok. 5 tys. Po co w kraju zmagać się z badaniami, czytaniem literatury, publikowaniem rozpraw, udziałem w konferencjach naukowych itd., itd.? Znajdziecie w kraju tych, którzy już przeszli słowacką ścieżką po habilitacyjnych czy profesorskich szczytach, a oni wam powiedzą, jak to załatwić. W grę wchodzi przecież naukowa turystyka, wymiana doświadczeń i współpraca zagraniczna. Wszystko pod sztandarem Unii Europejskiej i pod ochroną MNiSW.

Nie martwcie się, że mało kto was docenia, albo pomawia was o jakieś szalbierstwa. Niesłusznie. Tak mówią tylko ci, co wam zazdroszczą, że sami musieli tyle lat ciężko pracować, pisać i publikować. Teraz wiedzą, że zbytecznie stracili czas, wysiłek i zdrowie. Można było przecież osiągnąć to samo, ale za to tak pięknie, tanio, szybko i bezstresowo. W końcu – dyplom zagranicznego docenta czy profesora, to nie w kij dmuchał. Jutro będzie was więcej – sto, tysiąc, trzy tysiące... Uniwersytety i akademie zatrudnią was bez problemu, bo same będą zagrożone brakiem kadr akademickich, dbając – nonsensownie - o ich wysoką jakość.
Na jednego uniwersyteckiego profesora będzie za kilka lat przypadało co najmniej 100 wypromowanych na Słowacji, więc i tak zwyciężymy przed nadejściem do Polski Chińczyków. Naszych musi być więcej. Tę rywalizację w nauce, o jaką zabiega ministerstwo, musimy wygrać. Będziemy na szczytach szanghajskiej listy najlepszych uczelni świata.

Dziękujemy wam za poświęcenie. Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego powinno wprowadzić jeszcze, oprócz dotychczasowych stypendiów doktoranckich, refundację kosztów, jakie muszą ponosić polscy doktorzy i doktorzy habilitowani z tytułu przewodu habilitacyjnego czy profesorskiego na Słowacji. Komitet Nauk Pedagogicznych powinien ogłosić konkurs na najszybciej uzsykany dyplom docenta na Słowacji, a zwycięzcy zaproponować naukową nagrodę PAN (imię trzeba jeszcze wymyśleć). Cieszymy się rozwojem polskich pedagogów wypromowanych na Słowacji i żałujmy, że nie dostąpiliśmy zaszczytu wysłuchania ich wykładu habilitacyjnego czy przeczytania ich naukowych dzieł. Może kiedyś, ktoś przetłumaczy je na język polski i uzyska dzięki temu punkty do swojego przewodu na słowackim uniwersytecie? Tylko czy nam je udostępnią? Niektóre, a opublikowane doktoraty, znamy. Niech w końcu wszystko pozostanie w rodzinie, niech ojciec recenzuje synowi, a syn wnukowi, teściowa szwagierce, a szwagierka siostrze. Postmodernizm w szkolnictwie wyższym osiągnie wkrótce swoje najwyższe szczyty!

13 lutego 2012

Zamykając szkoły, otwierajmy więzienia

O co chodzi z tym ciągłym narzekaniem na zamykanie w Polsce szkół? Wiadomo - o kasę. Jak jest czegoś za dużo, to trzeba z tego rezygnować, żeby nie ponosić z tego tytułu zbytecznych kosztów. Paradoks jednak polega na tym, że samorządy, które są zobowiązane do prowadzenia przedszkoli i szkół, gdyż jest to ich własne zadanie, każdego roku są wpuszczane przez rząd w maliny. Otrzymują bowiem za każdym razem z budżetu państwa mniej pieniędzy, niż same potrzebują na prowadzenie rzetelnej polityki oświatowej na swoim terenie. W tym roku samorządy w całym kraju planują do likwidacji ponad 319 szkół, w większości małych szkół na wsiach, ale też w dużych miastach. O te ostatnie tak bardzo bym się nie martwił. Warto jednak spojrzeć na to, że niemalże co tydzień otrzymujemy weryfikowane przez kuratoria dane na ten temat. Oto tylko w województwie śląskim liczba szkół zgłoszonych do likwidacji wzrosła w ciągu tego miesiąca z 40 do 121. Prawo zostało tak skonstruowane, że opinia kuratora nie jest dla samorządów wiążąca. W przypadku negatywnej opinii samorząd może się nią kierować i odstąpić od planów likwidacyjnych, ale wcale nie musi.

Z jednej strony mamy dęte idee - powszechnej, bezpłatnej edukacji dla wszystkich dzieci (do 18 roku życia), z drugiej strony - równie dętą ideologię wyrównywania szans edukacyjnych tym, którzy z różnych powodów mieszkają i żyją w gorszych czy trudniejszych warunkach od statystycznej średniej krajowej. Większość gmin w naszym kraju nie dokonało rzetelnej diagnozy procesów demograficznych, społecznych, kulturowych, by móc na tej podstawie opracować sensowną politykę sprawowania opieki nad dziećmi i młodzieżą oraz zabezpieczenia im jak najlepszych warunków do uczenia się i osobistego rozwoju. Nikt nie bada, jak miało to miejsce w tak krytykowanym PRL-u, sieci szkolnej i nie docieka, czy jest ona racjonalna ekonomicznie oraz uzasadniona kulturowo.

Niby, dlaczego nie opłaca się utrzymywanie małej szkoły, jeśli mogłaby ona być we wsi czy małym miasteczku - po spełnieniu zadań edukacyjnych - centrum regionalnej kultury, tradycji, sportu i rekreacji, alfabetyzacji informatycznej (multimedialnej) oraz pielęgnowania pożądanych społecznie wartości? Czyż tak prowadzona w tym kraju polityka nie służy niszczeniu lokalnych ojczyzn, więzi społecznych, zaufania i lokalnego patriotyzmu? Czyż zamykając szkoły nie pogłębiamy rozchodzenia się dwóch procesów rozwojowych: ekonomicznego i cywilizacyjnego (kulturowego)?

Lepiej jest dowozić dzieci do odległych od ich miejsca zamieszkania szkół, które popołudniami zieją pustką, nie tętnią już żadnym życiem? Łatwiej jest przetrzymywać setki dzieci i młodzieży w budynkach jak w więzieniach, wydając tysiące złotych na monitoring, które w swej przestrzeni i tak zawierają miejsca dogodne dla agresji, przemocy, upowszechniania używek i zwiększania poziomu anonimowości? Niemalże co tydzień czytamy o tym, jak to polskie szkoły nie są przygotowane do pracy z dziećmi sprawiającymi kłopoty wychowawcze. Stanowi to w niektórych placówkach poważny problem. Czy istotnie korzystniej jest, czyniąc szkoły odległymi od miejsca zamieszkania dzieci, pozbawiać je zarazem możliwego budowania lokalnych więzi społecznych, by po latach narzekać na brak ich obywatelskiego zaangażowania? Jak chcemy budować rozwinięte społeczeństwo wiedzy i społeczeństwo obywatelskie w sytuacji odrywania dzieci i młodzieży od ich własnych środowisk codziennego życia?

Zapewne lepiej jest, jak nasze dzieci nie uczęszczają na zajęcia pozalekcyjne, nie angażują się w ruch harcerski czy młodzieżowy (sportowy, turystyczny, ekologiczny, kulturalny itp.), gdyż po lekcjach czeka na nie śmierdzący ropą gimbus, którym muszą zdążyć do domu, a raczej do miejsca wyrzucenia ich przy przydrożnym przystanku, by jeszcze te 2-3 km musiały dojść przez pola i lasy do domu, zjeść, odrobić lekcje i pójść spać, bo o 5 rano muszą znowu wstać, by odbyć drogę do szkoły.

Budujmy już teraz nowe więzienia oraz przyjmujmy do policji kolejne tysiące absolwentów pedagogiki resocjalizacyjnej po wyższych szkołach prywatnych, dzięki czemu będą tak "skutecznie" prowadzić śledztwa w sprawie zaginięć dzieci. Czeka ten kraj i młode pokolenie świetlana przyszłość. W rywalizacji na rynku pracy wygrają i tak dzieci z wielkomiejskich ośrodków akademickich, uczęszczające do elitarnych szkół (tak publicznych, jak i niepublicznych), które ukończą bezpłatne studia na najlepszych wydziałach i kierunkach polskich uczelni publicznych lub zagranicznych (elitarnych) szkół prywatnych. W więzieniach znajdą się prawdopodobnie ci, co mieli pod górkę i dalej, dla których nie było czasu, miejsca i środków wspierających ich rozwój.

Wychowania w szkole już nie ma - mówi w udzielonym marzenie Nykiel wywiadzie zatytułowanym "Szkoła w zapaści" dla "Uwarzam Rze" (2012 nr 7) Ryszard Legutko. Dziecko ma wrócić ze szkoły z odpowiednimi ocenami, z dyplomem, bo to się przyda na studiach i na rynku pracy. Fakt, że nadal jest ono głupkiem i prymitywem, już nas nie obchodzi.

12 lutego 2012

Naukowy metabloger

Dra Ema­nuela Kul­czyckiego teoretyka komunikacji, filozofa, grafika, adiunkta w Instytucie Filozofii Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, śmiało można określić mianem naukowego metablogera. Po pierwsze jest redaktorem wortalu in­ter­ne­towego "Nauka i Po­stęp" (http://www.naukaipostep.pl/), który powstał w ramach realizacji projektu „Partnerski Związek Nauki i Postępu”. Prezentowane są w nim ak­tualności ze świata nauki oraz B+R, newsy i felietony oraz ciekawostki z zakresu najnowszych osiągnięć naukowych. Po drugie, sam prowadzi własny blog „Warsztat badacza komunikacji”, w którym pisze o narzędziach badawczych, programach komputerowych oraz analizuje przepisy prawne regulujące pracę naukową.

Metabloger to ktoś, kto sam bada, analizuje i uprzystępnia w swoim blogu czyjeś blogi, które w tym przypadku są powiązane ze sobą wspólną dziedziną życia i rolą zawodową ich autorów. W tym przypadku E. Kulczycki uruchomił w swoim blogu cykl wpisów pt. "Sylwetki polskich blogerów naukowych". "Opowiada" w nim o polskiej blogosferze naukowej językiem ich autorów, do których zwrócił się z prośbą o udzielenie mu wywiadu. Każdy z naukowych blogerów odpowiada na te same pytania, niezależnie od tego, czy jest przedstawicielem nauk przyrodniczych, medycznych, humanistycznych, artystycznych, technicznych czy społecznych.

Dr E. Kulczycki tak pisze o powodach powołania do życia blogu naukowego, który powstał pod koniec ubiegłego roku: Jestem wiernym czytelnikiem wielu blogów, również naukowych. Głównie są to jednak materiały pisane po angielsku – oczywiście nie przeszkadza mi to, ale poszukując blogów naukowych pisanych w języku polskim, natrafiłem na spore problemy – nie dlatego, że ich nie ma, ale dlatego, że tak ciężko jest je znaleźć. (...)W tytule napisałem o blogach naukowych, ale należałoby raczej pisać o blogach naukowych i blogach naukowców. Czyli nie chodzi mi o taki profil, jaki jest w ResearchBlogging.org (blog naukowy rozumiany jest jako blog z publikacjami naukowymi), ale po prostu o blogi o nauce i „kulisach nauki” – czyli tym, co ja nazywam warsztatem badacza. Na szczęście coraz więcej badaczy przekonuje się do idei blogowania.

Zachęcam do czytania: http://ekulczycki.pl, gdyż osoby szczególnie mniej zorientowane w kulisach wymagań, jakie są im stawiane przez władze akademickie w ramach sprawozdawczości naukowo-badawczej czy poszukujące kontaktu z blogerami-naukowcami, znajdą tu pomoc i same będą mogły wzbogacić chociażby zawartość "Katalogu blogów naukowych".

10 lutego 2012

BezRADna aktywność MEN

Doprawdy, jestem pod wrażeniem bezRADnej twórczości Ministerstwa Edukacji Narodowej. Niestety, ten gmach jest obciążony wzorami pracy jeszcze z czasów totalitaryzmu, a jego duchy unoszą się w atmosferze "kreatywnej pracy" urzędników, którzy zapewne podsuwają kolejnej, szesnastej już minister pomysły na zarządzanie przez nowo powoływane rady, zespoły, zespoliki, komisje, a więc ciała doradcze, bez jakiejkolwiek ich odpowiedzialności za wytwory własnej pracy, ale też pozwalające na jej rozmycie i ukrycie.

Ani MEN, ani jakakolwiek powołana w nim rada nie dysponują budżetem i możliwościami sprawczego egzekwowania realizacji proponowanych zmian. Czegokolwiek nie zaproponują i tak nie przekłada się to na skuteczne dla praktyki oświatowej decyzje i skutki. Trzeba zatem bawić się ze społeczeństwem w nieskończoność, nieprzewidywalność, nieodpowiedzialność, niereformowalność, niedostrzegalność tego, co chciałoby się, przy nawet najlepszych intencjach, zrealizować. Bez ministra finansów i tak nic z tego nie wyjdzie. Jak powołuje się radę, to trzeba dać jej jakieś plenipotencje, stworzyć warunki do działania większe, niż tylko wręczenie jej członkom powołań na pięknym papierze firmowym. Chyba, że nadal, jak i w poprzednim ustroju, trzeba dopieszczać "swoich" z mocy urzędowych nominacji.

Na stronie MEN czytam:

Z udziałem ministra edukacji narodowej Krystyny Szumilas odbyło się inauguracyjne posiedzenie Rady do Spraw Informatyzacji Edukacji. Podczas dzisiejszego (26 stycznia) spotkania minister Krystyna Szumilas wręczyła akty powołania przewodniczącemu, wiceprzewodniczącej, sekretarzowi i członkom Rady. W posiedzeniu wzięła udział Joanna Berdzik, podsekretarz stanu w MEN. Pięknie i dostojnie, tylko co z tego wynika dla polskiej oświaty? Taka sama Rada została powołana w dn. 17 czerwca 2008 r. przez minister Katarzynę Hall. Przepraszam, nie taka sama, bo miała nieco inną nazwę: Rada do Spraw Edukacji Informatycznej i Medialnej.

Czym różni się jedna rada od drugiej? Nadal przewodniczy jej ta sama osoba - prof. Jan Madey. Zapewne dla dowartościowania kogoś powołano jeszcze wiceprzewodniczącego i sekretarza Rady. Czyżby wyciągnięto wnioski z (nie-)efektywności "pracy" poprzedniej Rady i postanowiono ją zreformować?

Poprzednia Rada liczyła 11 członków (w 2008 r. liczyła 10 osób, a w 2009 poszerzono ten skład zmieniono i poszerzono). Rada z nominacji minister K. Szumilas liczy już 14 członków! Jest zatem zmiana charakterystyczna dla praw Parkinsona. Im więcej rada liczy osób, tym bardziej będzie bezradna. Może o to chodzi?

Dokonajmy zatem dalszej analizy, w świetle której okaże się, że:

- z 11 członków poprzedniej Rady, pozostało w nowym składzie 7 osób, a zatem było dobrze, a będzie jeszcze lepiej. Kogo nie ma? Nie ma np. profesora Stefana Kwiatkowskiego (pedagoga pracy), a obecnie wiceprzewodniczącego KNP PAN.

- Doszedł m.in. dyrektor podległego MEN Instytutu Badań Edukacyjnych dr hab. Michał Federowicz. Co to za rodzaj doradztwa zewnętrznego, z wnętrza MEN? Jest też nowym członkiem profesor informatyki z Uniwersytetu Warszawskiego - Krzysztof Diks. Mamy też w tym składzie więcej osób z wykształceniem zawodowym magistra lub magistra inżyniera (6:14) w stosunku do poprzedniego składu 5:11.

- Zakres zadań nowej Rady jest prawie ten sam, co oznacza, że można przewidywać powoływanie kolejnych tego typu zespołów do namaszczania spraw różnych. Stwierdziłem, że prawie, a prawie robi różnicę! Poprzednia Rada miała dwa zadania z zakresu proponowania kierunków i tematów...., jedno -inicjowanie działań... i jedno dotyczące wyrażania opinii.

Obecna Rada ma nowe zadanie: - wspieranie Ministra ..., proponowanie kierunków...; wyrażanie opinii i inicjowanie działań. Tak więc jedno z zadań typu: "proponowanie" zostało zastąpione "wspieraniem Ministra". Słusznie. Też jestem za wspieraniem, a nie proponowaniem mimo, iż jedno jest tyle samo warte, co to drugie.

09 lutego 2012

Strajki szkolne i skargi sądowe przeciwko władzom samorządowym aktywizują społeczeństwo obywatelskie

Nikt nie twierdził, że w wolnym kraju będzie łatwo, przyjemnie i bogato. Ks. prof. Józef Tischner pisał o dramacie wolności, trzeba bowiem umieć z niej mądrze i godnie korzystać. Społeczeństwa obywatelskiego nie da się zbudować w ciągu jednego pokolenia. To są długotrwałe, powolne procesy, pełne drobnych postępów, ale i znacznie częstszych porażek, gdyż opór przyzwyczajonych do sprawowania władztwa państwowego nad obywatelami jest znacznie silniejszy.

Na własnej skórze mieszkańcy wsi i miast zaczynają odczuwać, sens lub nonsens dokonanych wyborów samorządowych albo nieuczestniczenia w nich, skoro ci, którzy zostali wójtami, burmistrzami czy marszałkami okazują się w codziennej polityce przeciwnikami wspólnotowego interesu. Skupieni na własnych interesach, korzyściach zapominają, przez kogo zostali do tych ról powołani i komu powinni służyć. Kiedy jednak ich decyzje są jawnie dotkliwe dla mieszkańców, ci zaczynają budzić się ze snu, dostrzegają, że są oszukiwani, wykorzystywani, marginalizowani przez tych, którzy w ich imieniu powinni troszczyć się o wspólne dobro.

To nie jest tak, że wójt czy burmistrz mogą sprzyjać samym sobie lub skrytym interesom łapczywych na majątek publiczny podmiotów, ciesząc się zarazem z posady nabytej w wyniku wyborów. To jest albo dopiero początek ich obywatelskiej służby, albo jej rychły koniec. Nie ma co się dziwić mieszkańcom Bytomia, mających już dość prezydenta Koja, który zlekceważył ich wielotygodniowy protest przeciwko decyzji o podziale Zespołu Szkół Elektryczno-Elektronicznych w Bytomiu i rozdzieleniu 439 uczniów między dwie inne szkoły zawodowe w mieście - Zespół Szkół Mechaniczno-Samochodowych oraz Zespół Szkół Ekonomicznych. Rodzice, którzy nadal okupują szkołę, zapowiadają referendum w sprawie odwołania prezydenta miasta. Decyzja władz miasta jest o tyle zadziwiająca, że szkoła należy do dynamicznie rozwijających się placówek kształcenia zawodowego, skoro w trakcie ostatniego naboru powstało w niej więcej klas niż planowano. Co ważne, dysponuje nowoczesnym sprzętem do nauki zawodu, ma bardzo dobrze wyposażone pracownie, w tym dopiero co otwarte studio fotograficzne. Przygotowuje się w tej szkole techników awioniki, fototechników, techników cyfrowych procesów graficznych oraz specjalistów w zakresie obsługi portów i terminali. Może władze powiedzą mieszkańcom, że chodzi tu nie o oszczędności, tylko o czyjś zarobek? Czyj? Kto ma na tym skorzystać?

Są wreszcie rodzice, którzy wygrywają z wójtem w sądzie administracyjnym, tworząc precedens niezwykle ważny dla opieki nad dojazdem dzieci do szkół w całym kraju! Nareszcie ktoś postanowił dojść prawdy i wyegzekwować od władz to, co wynika nie tylko z litery prawa, ale także odpowiedzialności władz gminy za los dziecka w jego drodze do szkoły, która jest oddalona o 4 km. od jego domu, a nie od miejsca zbiórki! Pisałem o tym kilka lat temu w blogu, powołując się na rozwiązania amerykańskie, gdzie niedopuszczalne jest to, aby dziecko musiało samo pokonywać drogę z domu do odległego od niego przystanku autobusowego (gimbusowego), z którego następnie jest odwożone gimbusem do placówki. W USA dziecko odbierane jest sprzed domu i odwożone do domu, w którym mieszka. Kierowca nie odjedzie, dopóki nie zobaczy, że ktoś z opiekunów czy rodziców jest w domu, a dziecko bezpiecznie przekracza jego próg.

W Polsce jest inaczej, stąd tyle zaginięć dzieci w drodze do szkół lub ze szkoły, tyle palących się świeczek. Czy słota i deszcz, siarczysty mróz lub upalne słońce, tysiące małych i większych dzieci w wieku szkolnym wychodzi z własnych domów, by idąc przez pola, lasy czy wzdłuż niebezpiecznych dróg, dotrzeć nie do szkoły, ale na przystanek, gdzie jeszcze muszą czekać kilkanaście lub kilkadziesiąt minut na szkolny pojazd. W tym czasie wszystko może się wydarzyć. Rodzice skierowali skargę przeciwko wójtowi do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego o to, że odmówił im przyznania uprawnienia wynikającego z mocy prawa - art. 17 ust. 3 w zw. z ust. 2 pkt 2 ustawy o systemie oświaty, zgodnie z którym, gdy droga dziecka z domu do szkoły przekracza 4 km, gmina zobowiązana jest do zapewnienia bezpłatnego transportu i opieki w czasie przewozu do szkoły i z powrotem.

Córka skarżących, która rozpoczęła naukę w gimnazjum w tym roku, jest zabierana gimbusem z przystanku przy innej szkole w oddalonej od jej domu o 2,6 km miejscowości, a nie sprzed domu. Rodzice nie chcą, by pokonywała ona odległość do przystanku autobusowego samodzielnie, narażając się po drodze na różne niebezpieczeństwa. Do tej argumentacji przychylił się WSA (syg III SA/Gd 470/11), którego zdaniem (...) na rozstrzygnięcie sprawy nie mogą mieć ponadto wpływu potencjalne trudności organizacyjne powstałe po stronie gminy, wynikłe z przychylenia się do żądań skarżącej. Obowiązek ustanowiony w ustawie gmina musi spełniać niezależnie od obiektywnych trudności i wielkości posiadanych środków. Rolą gminy jest też takie zorganizowanie dowozów, by nie były uciążliwe dla pozostałych, korzystających z nich dzieci.


(źródła: http://www.portalsamorzadowy.pl/edukacja/w-bytomiu-nadal-okupuja-szkole,26971.html; http://www.portalsamorzadowy.pl/edukacja/spod-domu-do-szkoly-gimbusem,28506_0.html)