22 grudnia 2011

Akademicka dobijaczka


Co zabija uczelnie? Od przedwczoraj znowu prowadzi się w mediach debatę na ten temat. Utyskiwanie rektora Wyższej Szkoły Biznesu w Nowym Sączu - Krzysztofa Pawłowskiego na to, że niż zabija uczelnie, jest zakłamywaniem rzeczywistości. Uczelnie zabijają niektórzy założyciele uczelni oraz politycy i administracja rządowa nieodpowiedzialnymi decyzjami, które były i są podejmowane pod wpływem troski o interesy własnych środowisk lub partii rządzącej, tworzącej instrumentami prawa pozorną rzeczywistość.

Jak postanowiono na początku transformacji przerzucić ciężar finansowania szkolnictwa wyższego na obywateli, jak trzeba było obniżyć niekorzystne dane statystyczne, wskazujące na wzrastające bezrobocie wśród młodych-dorosłych, a zarazem podwyższyć wskaźniki skolaryzacji na poziomie wyższym, to wystarczyło stworzyć prawne podstawy do tworzenia wyższych szkół prywatnych i podkręcać aspiracje studiowania, utrzymywać niski poziom płac w szkolnictwie państwowym, dorzucić studentom stypendia, zniżki na przejazdy komunikacją miejską i kolejową, zachęcić ich do brania kredytów i … wszystko samo się rozkręciło. Tysiące młodych ludzi zaczęły szturmować szkoły wyższe. Każdy zapragnął być magistrem. Setki nauczycieli akademickich otrzymało oferty pracy w nowotworzonych wyższych szkołach, w tym także w Nowym Sączu. W ciągu kilku lat okazało się, że jest to mechanizm samonapędzających się zysków, przede wszystkim dla założycieli tych szkół, częściowo dla kadr akademickich, ale w coraz mniejszej już mierze dla studiujących.

Po ponad dwudziestu latach akademickiego biznesu, wśród bezrobotnych absolwentów wyższych uczelni najwięcej jest ekonomistów, pedagogów, specjalistów od marketingu i handlu, politologów oraz socjologów. Aż 21 proc. absolwentów, głównie wyższych szkół prywatnych, nie ma pracy.

Tłumaczenie tego zjawiska niżem demograficznym jest samousprawiedliwianiem patologicznej, nastawionej na doraźne zyski polityki. Lobby założycieli wyższych szkół prywatnych zagwarantowało sobie zyski na wiele lat, a teraz domaga się od władz państwowych gwarancji nie tylko na ich utrzymanie, ale i zwiększanie, bo przecież apetyt wzrasta. Fałszywe łzy i słowa troski nie odnajdują pokrycia w egzekwowaniu od samych siebie działań, które sprzyjałyby rozwojowi tego sektora edukacji. Regulacje prawne z jednej strony pozorowały troskę o podwyższanie jakości kształcenia akademickiego, by za nią skrywać rozwiązania podtrzymujące patologie z punktu widzenia studiujących i nauczycieli akademickich. Nie ma się co oszukiwać, trzeba przyjrzeć się temu zjawisku z bliska, by dostrzec, jak wyłudza się budżetowe środki w sektorze szkolnictwa prywatnego pod pozorem równości szans. Równości dla kogo? Dla założycieli tych szkół, bo przecież nie dla studiujących.

Ani ministerstwo, ani PKA nie są fizycznie w stanie przeprowadzić kontroli i weryfikacji działalności kilkuset szkół, które kształcą prawie 2 miliony osób. W wielu wyższych szkołach prywatnych przyjęto już jako normę, że im mniej jest się przyzwoitym, tym większe są zyski. Wystarczy miernota na funkcji kierowniczej, ale bezwzględnie podporządkowana założycielowi szkoły, by nie respektować standardów kształcenia akademickiego, tylko pozorować je zgodnie z oczekiwaniami władz. Wszystko musi zgadzać się w dokumentach, na stronach internetowych, trzeba wyciszać doraźne konflikty i niezadowolenie studentów, przekupując ich stosownymi ulgami, bo w końcu zakłada się w wielu takich szkołach, że przychodzi się do nich, jak do sklepu, by „kupić dyplom”. Wszystko pozostałe jest kwestią ceny, także ceny milczenia i posłuszeństwa.

Z nieuczciwym założycielem trzeba zawrzeć sztamę lojalności, by obie strony były zadowolone. On - z zysków, a oni - z dyplomu.

Resort dba o to, by ułatwiać grę w udawanie. Jak jest ono zbyt widoczne, zbyt bezczelne i aroganckie, to wysyła się – najczęściej zbyt późno – kontrolę, która najpierw postraszy, a potem na pewne kwestie przymknie oczy, by ze względów społecznych (lęk przed utratą pracy przez niektóre osoby, wzrost bezrobotnych itp.) powstrzymywać się od właściwych sankcji. Jedynie czwarta władza, o ile też nie ma w tym interesu (w wielu wyższych szkołach prywatnych zatrudnia się też dziennikarzy w roli wykładowców), czasami zaatakuje, ujawni edukacyjną lipę i pozory kształcenia, zwraca uwagę na problem, który i tak jest już nierozwiązywalny. Prawo sprzyja oszustom, cwaniakom, wyłudzaczom, ignorantom, którzy zaszyli się w stworzonych przez siebie strukturach, chełpiąc się stanowiskami, rolami, funkcjami, za którymi niewiele jest wartościowego.

Tak więc, to nie niż zabija uczelnię, tylko ci, którzy nie przyjęli do wiadomości, czemu one powinny służyć i jakie trzeba zapewnić studiującym i ich nauczycielom warunki, by były one szkołami wyższymi z prawdziwego zdarzenia. Nikt przecież nikogo nie zmuszał do zakładania szkoły wyższej. Można było prowadzić hurtownię leków, albo myjnię samochodową, ale jak się ktoś zdecydował na powołanie do życia szkoły wyższej, a pozoruje pod tym szyldem jej działalność, by w istocie zbijać kapitał na ludzkiej naiwności, to niech nie przerzuca teraz odpowiedzialności za spadek zainteresowania jego ofertą. Jak mnie oszukają w jednym sklepie, to już do niego drugi raz nie przyjdę, by zrobić zakupy.

Jak ktoś nie potrafi zarządzać firmą, tracąc najlepszych pracowników, to nie ma co narzekać na to, że za kontakt z partaczami, ludźmi o niskich kwalifikacjach, miernych naukowo i nieudolnych dydaktycznie coraz mniej osób jest gotowych płacić w ramach czesnego. Jak zatrudnia się na funkcjach kierowniczych osoby, które traktują je jako dodatek do pensji zarabianej w innym miejscu, to nie ma szans, widać to, słychać i czuć. Błyskotki, kolorowe opakowania, wizerunkowe triki propagandy, promocje i ulgi nie zapewnią żadnego rozwoju. Być może jeszcze trochę będą trwać dzięki ukrytemu zakontraktowaniu z częścią studiujących, że usługa wymienna bylejakości dla przetrwania jakoś im się opłaci.

Przykłady? Jest ich wiele. Oto obiecywano studentom kształcenie @-learningowe, ale bardzo szybko okazało się, że nie ma do tego albo dobrej platformy, właściwego oprogramowania, albo, wartościowych autodydaktycznie modułów i nauczycieli, którzy chcieliby uczciwie współpracować z uczącymi się w dla nich korzystnym czasie. Wkleja się strony z wykładami, które studenci mają sobie sami przeczytać, i to ma być cały @-learning. Studiujący dowiadują się, że płacą za zajęcia wspomagane materiałami dostępnymi na platformie.

Przeprowadzona rekrutacja na studia stacjonarne okazała się dla wielu szkół utrapieniem, bo zgłosiło się na dany kierunek studiów zbyt mało osób. Co się im proponuje? Włączenie ich do grup zajęć studentów niestacjonarnych. Chcieli studiować od poniedziałku do piątku, za co płacą zresztą dużo więcej, a będą chodzić na zajęcia od piątku do niedzieli, bo przecież założycielowi nie opłaca się troska o jakość ich kształcenia. Jakość kosztuje, a to musi obciążać tylko i wyłącznie studiujących, a czasami i nauczycieli, bo jak ukrywa się przed nimi to, że nie płaci się za nich składek ZUS-owskich, jak wypłaca się im część płacy „pod stołem”, by nie była nigdzie zarejestrowana i nie wymagała odprowadzania składek zdrowotnych czy emerytalnych, jak tworzy się specjalności studiów, których i tak potem się nie uruchamia, jak pozyskuje się dotacje na realizację zadań oświatowych czy badawczych, których realizację powierza się osobom niekompetentnym, itd., itd. to trudno się dziwić, że taką szkołę zabija niż, ale nie demograficzny, tylko kompetencyjny.


Władze nie wiedzą, co z tym fantem począć, bo nie chcą mieć tłumu niezadowolonych i rozczarowanych studentów na ulicy. Ci jednak już tam są, są też w Irlandii „na zmywaku”, w hipermarketach, w magazynach, wykonując z dyplomem licencjata czy magistra prace fizyczne. A założyciele liczą zyski. Nie przejmują się, w końcu każdy jest dorosły i podpisuje umowę. Oni im wydali dyplom i wypchnęli poza mury szkoły, a dalej to niech frajer sam martwi się o siebie.

Im nikt biznesu tak szybko nie zlikwiduje, nie zamknie, bo zdążyli się i przed tym prawnie zabezpieczyć. Wielu nauczycieli akademickich po dzień dzisiejszy nie odzyskało jeszcze zaległych im płac, bo założyciel szkoły wiedział, jak przekombinować prawnie, by to było niemożliwe. Na miejsce oburzonych, oszukanych, rozczarowanych matactwami założycieli szkół prywatnych i tak przyjdą kolejni, mierni i wierni, bo przecież doskonale wyczuwają, że są sobie potrzebni.

Tylko studenci muszą znosić to, że: zajęcia są nieustannie przesuwane, w terminach i miejscu ich realizacji; nauczyciele zmieniają się w ciągu roku, często z lepszych na gorszych; dziekanat nie ma dla nich czasu; internet nie działa; stypendia nie zostały jeszcze wypłacone; obiecane ulgi i promocje zostały z nagłych powodów odwołane; grupy ćwiczeniowe liczą po 50 osób; sale dydaktyczne są nieogrzewane; nie działają mikrofony, bo ktoś nie wymienił baterii; szatniarz jest permanentnie po wpływem alkoholu, a w toaletach nie ma papieru; niektórzy nauczyciele opowiadają farmazony i dyrdymały z życia prywatnego, zamiast przekazywać wiedzę; kształcenie w punkcie zamiejscowym okazało się nielegalne; do umów o pracę czy studiowanie wprowadza się w ciągu roku aneksy, zmieniające warunki płacy, pracy czy studiowania; prace dyplomowe są klonowane a stopnie naukowe niektórych nauczycieli akademickich wątpliwej wartości (plagiaty, wyłudzenia poza granicami kraju).

Nie jest prawdą, że patologia ma miejsce w wyższych szkołach, które są ulokowane w małych miejscowościach. Jeśli, to najczęściej wówczas, gdy są one filiami czy ośrodkami zamiejscowymi szkół wielkomiejskich. Stają się dla niektórych założycieli wysuniętą placówką do ściągania kasy od naiwnych. Natomiast wiele szkół niepublicznych w byłych miastach wojewódzkich czy powiatowych, szkół autonomicznych, często zarządzanych przez kilka podmiotów, związki wyznaniowe czy stowarzyszenia znakomicie funkcjonuje, oferując rzetelną edukację i wykształcenie. Kombinuje się najczęściej tam, gdzie jest największa konkurencja, a więc w wielkich miastach. Jeśli pedagogikę można studiować, poza uniwersytetem czy publiczną akademią, jeszcze w ośmiu innych wyższych szkołach prywatnych, to nie ma cudów, w wielu spośród nich musi mieć miejsce kombinatoryka.

Żaden założyciel nie ogłasza publicznie, że ma kłopoty finansowe, że przeinwestował, źle gospodarował się pieniędzmi z czesnego studentów, ale to przecież widać gołym okiem, w jakich warunkach toczą się studia, kto i jak prowadzi zajęcia, jak jest się traktowanym w danej przestrzeni i czego się oczekuje.

Dobrze, że idą Święta, to można odpocząć od tych problemów i dylematów. Z nowym rokiem nasilą się one nie tylko wraz z sesją egzaminacyjną.