03 listopada 2011

Pseudoakademickie syfony

Byłoby dobrze, gdyby niektórzy założyciele wyższych szkół prywatnych skupili się uczciwie na tym, co leży w ich gestii statutowej i intelektualnej, a nie porywali się z motyką na słońce. Domyślam się, że poziom zawyżonej samooceny i aspiracji w stosunku do realiów prowadzonych przez nich firm, bo przecież tylko nieliczne mają akademicki charakter, są podporządkowywane logice rynku, biznesowi, a zatem m.in. warunkom popytu i podaży. Oni popyt mają duży, tylko podaż jakoś u nich mała. Rzecz dotryczyu prób wyłudzania tego, co ich placówkom nie przysługuje.

Wyłudzanie polega na tym, że podejmuje się w "kreatywny" sposób – i to w jak najgorszym tego słowa znaczeniu - przedkładanie Ministerstwu Nauki i Szkolnictwa Wyższego wniosków o uprawnienia naukowe do nadawania stopni naukowych w ramach określonej dyscypliny wiedzy. Cóż to takiego? Powiadają ci wyłudzacze. Wystarczy zatrudnić kilku profesorów i doktorów habilitowanych, którzy są już na emeryturze, by swoimi nazwiskami i dorobkiem olśnili jaśnie wielmożną władzę, zachwycili ją swoja biografią, publikacjami, wkładem w rozwój nauki.

Wszystko byłoby w jak najlepszym porządku, byleby tylko raczyli owi założyciele tych szkół wziąć pod uwagę obowiązujące w tym kraju prawo. Bo to, że lekceważą obyczaje i zasady etyki, jest już normą i coraz mniej osób temu nawet się dziwi. W końcu, jak ktoś prowadził pozaakademicki biznes, splajtował lub postanowił go uruchomić w sektorze szkolnictwa wyższego, to wydaje mu się, że wystarczy odpowiednia kwota pieniędzy, by kupić coś, co wymaga jednak wielu lat intensywnej pracy twórczej własnych pracowników.

Tymczasem oni nie są z tzw. wewnątrzszkolnej „inwestycji”. Ich dorobek naukowy, mniej lub bardziej liczne i znaczące publikacje powstawały w określonym środowisku akademickim, a nie biznesowym. Oni nie pisali swoje rozprawy dla hurtowni warzyw i owoców, tylko w określonym, a ich uprzednim miejscu pracy naukowo-badawczej, jakim była akademia, uniwersytet czy wyższa szkoła z uprawnieniami akademickimi. Oni nie rozwijali swojego warsztatu naukowego w szkółce, w której na emeryturze postanowili dorobić. Chwała im, że mają na to jeszcze zdrowie i czas. Chwała, jeśli prowadzą zajęcia ze studentami, uczciwie, a nie – jak niektórzy – że odnotowują na swoim koncie jedynie comiesięczną płacę (bo tak jest w umówionym z założycielem kontrakcie), a w istocie sprzedają swój stopień naukowy czy tytuł profesora. Wielu z emrytowanych profesorów genialnie dzieli się swoją wiedzą z nowymi pokoleniami studiujących i wchodzących w zawód.

Chwała tym, którzy w ramach uprawnień danej szkoły do prowadzenia studiów II stopnia (magisterskich) prowadzą jakieś badania, publikują artykuły czy nawet książki i odnotowują w nich swoją nową szkołę jako ich miejsce pracy. Szkoda, że w większości przypadków czynią tak w mało znaczących publikacjach, wywiadach prasowych.


To jednak nie wystarczy. Do uzyskania uprawnień do nadawania stopnia naukowego doktora, że już nie wspomnę o wszystkich uprawnieniach (habilitacyjne i profesorskie) trzeba jeszcze spełnić szereg warunków, w tym także związanych z publikacjami naukowymi. Zbytecznie zatem założyciele niektórych wyższych szkół prywatnych, wraz z ich rektorami, którzy – o dziwo - ośmielają się podpisywać dane niezgodne z prawdą, nie bacząc na to, że można to zgłosić do prokuratury jako poświadczenie nieprawdy – przedkładają opasłe tomy z danymi, niewiele mającymi wspólnego z tym, co zostało wytworzone w tej szkole i z tymi pracownikami.

Czas najwyższy stanowczo protestować przeciwko takim praktykom i publikować informacje o próbach wspomnianego wyłudzania uprawnień, które danej jednostce się nie należą.

To oburzające, że zatrudnia się czynnych zawodowo naukowców i załącza do wniosku ich dorobek sądząc, że wytworzony gdzie indziej i z inną afiliacją, zostanie uznany przez recenzentów Rady Głównej Szkolnictwa Wyższego i Centralnej Komisji Do Spraw Stopni i Tytułu jako zgodny nie tylko z literą prawa, ale i zasadami akademickiej przyzwoitości. Nie zdają sobie sprawy, że narażają tych naukowców na utratę do nich zaufania, na obniżenie ich autorytetu? Być może tak. W końcu to nie oni ryzykują. To tylko ich biznes. Jak nie wyjdzie tu, to może powiedzie się w innym sektorze. Dlaczego jednak niektórzy naukowcy podpisują zgodę na uczestniczenie w grze pozorów?

Doprawdy, czy wpisanie do minimum kadrowego obcokrajowca, który posługuje się jedynie swoim rodzimym językiem ukraińskim, białoruskim lub hiszpańskim oraz publikuje tylko w swoim kraju jest wystarczającym powodem, by wmawiać organom władzy kontrolnej, że owa osoba systematycznie pracuje naukowo z polskimi uczonymi i jest aktywna w polskim środowisku akademickim? Jaki ma sens składanie wniosku do rad wydziałów o nostryfikowanie dyplomów habilitacyjnych czy profesorskich przez takie osoby w sytuacji, gdy przedkładają rozprawy naukowe w ojczystym dla siebie języku, nie znają języka polskiego czy angielskiego? Jak zatem zamierzają przyczyniać się do rozwoju polskich kadr akademickich, do rozwoju polskiej pedagogiki czy filozofii? Umiędzynarodowienie studiów jest wartością, podobnie jak nauki, ale nie ma to wiele wspólnego ze spełnieniem wymogów do uzyskania uprawnień na podstawie polskich regulacji prawnych.

Rozumiem, że niektórym założycielom wyższych szkół prywatnych jako firm biznesowych uderzyła woda sodowa do głowy. Muszą jednak, jak w PRL, zainwestować w naukę i kadrę, bo bez tych „naboi” z ich syfonu nic nie wyciecze.