04 maja 2011

Zanim zdecydujesz się zatrudnić w prywatnej wyższej szkole zawodowej


jako podstawowym miejscu pracy, weź pod uwagę wszystkie możliwe Za i PRZECIW. Nowelizacja ustawy o szkolnictwie wyższym pogarsza sytuację przede wszystkim młodych nauczycieli akademickich w szkolnictwie prywatnym. Nie mają oni bowiem szans na uzyskiwanie środków na badania własne w takiej szkole jako podstawowym miejscu pracy.

Zdecydowana większość szkół prywatnych jest szkołami zawodowymi, gdyż nie posiada uprawnień do nadawania stopnia naukowego doktora, a zatem nie ma najmniejszych szans na uzyskanie oceny parametrycznej osiągnięć. Zaledwie dwie uczelnie niepubliczne mają uprawnienia do nadawania stopnia naukowego doktora nauk humanistycznych w dyscyplinie pedagogika: Dolnośląska Szkoła Wyższa we Wrocławiu (ta posiada pełne prawa akademickie, gdyż można tu przeprowadzić przewód także habilitacyjny i profesorski z pedagogiki) oraz Wyższa Szkoła Filozoficzno-Pedagogiczna „Ignatianum” w Krakowie.

W ponad dziewięćdziesięciu pozostałych niepublicznych szkołach wyższych, gdzie jest prowadzony kierunek studiów „pedagogika” nie ma możliwości awansu naukowego ich kadr akademickich. Ich zadaniem jest głównie kształcenie studentów.
To bardzo ważne zadanie, jakim jest przygotowywanie do ról zawodowych przyszłych pedagogów, ale w wyniku braku warunków do rozwoju ich akademickiego charakteru, prowadzona w nich edukacja czyni kadry tych instytucji oderwanymi od najnowszych badań naukowych, od weryfikowania w praktyce przez większość jej nauczycieli akademickich - teorii czy modeli, idei lub koncepcji wychowawczych. Tym samym większa część nauczycieli akademickich przekazuje studiującym wiedzę, której sama nie tworzy, nie czyni przedmiotem własnej refleksji, analiz, tylko streszcza, omawia lub, co także może mieć miejsce, deformuje ją nieudolnością odczytania i zrozumienia.

Jeśli zatem ktoś chce w takich szkołach być nauczycielem, wykładowcą, to jest to dla niego bardzo dobra okazja i szansa, bo rzeczywiście otrzymać bardzo duże obciążenie dydaktyczne. Będzie bowiem musiał realizować zajęcia z kilku czy nawet kilkunastu przedmiotów. Taki wykładowca musi się bowiem opłacić właścicielowi uczelni, stąd mało która z nich ujawnia przed podpisaniem umowy o pracę, jakie będzie rzeczywiste pensum dydaktyczne takiego nauczyciela, by nie odstraszać potencjalnych kandydatów od ich zaangażowania w pracy, a w istocie dydaktycznej harówki. Dobrze, że chociaż niektóre uczelnie dobrze za to płacą. Coś jest tu za coś.

Nawet, gdyby nauczyciel ze stopniem magistra czy doktora chciał się choć trochę rozwijać, dokształcać czy uczestniczyć w życiu naukowym krajowych środowisk pedagogicznych, nie będzie miał specjalnych szans i wsparcia, nie tylko ze względu na brak czasu wolnego, ale także dlatego, że właściciel prywatnej szkoły wyższej nie jest zainteresowany finansowaniem jego naukowych fanaberii czy oczekiwań. Jak powiedziała kanclerz jednej z takich szkół do zatrudnionego w niej doktora:
A g…. mnie to obchodzi, skąd sobie weźmiesz pieniądze na udział w konferencji. Ja tego nie mam w planie swoich wydatków. Socjolog Florian Znaniecki określał tego typu maniery mianem pasożytniczych, a Monika Jaworska-Witkowska określa jako wampiryzm.

Cdn.