04 listopada 2010

Tysiąc przedszkoli na czterolecie















Lider SLD Grzegorz Napieralski rzucił w czasie jesiennej kampanii samorządowej hasło – „Zbudujmy tysiąc przedszkoli!”. Sam wprawdzie nie kandyduje ani na Prezydenta Miasta Stołecznego Warszawy, ani do Sejmiku Województwa Mazowieckiego, ani nawet na wójta gminy X, ale – jak to z lewicą bywa – rozdaje nie tylko obietnice, ale i publiczne pieniądze na realizację pomysłu, który ma uzdrowić fatalną sytuację niedoboru miejsc w publicznych przedszkolach w naszym kraju. Ciekawe, bo, jeśli sobie dobrze przypominam, to w okresie rządów lewicy w latach 1993-1997 przedszkola w naszym kraju zamykano, likwidowano, przeznaczając je na użytek różnych podmiotów prawnych, tylko nie oświatowych.

Uwielbiam okres przedwyborczy w mojej ojczyźnie, bo nagle sprawy oświaty, edukacji, a nawet nauki stają się czymś niezwykle ważnym, polityczną kartą przetargową czy przepustką do zdobycia upragnionego mandatu dla kolejnych wizjonerów lepszego życia. Tysiąc szkół na Tysiąclecie – w okresie PRL nie było hasłem wyborczym, gdyż w państwie quasi totalitarnym trudno mówić o obywatelskich, wolnych wyborach, ale był to realny program rządowy wpisujący się w strategię modernizacji państwa. Zapewne, w tle czaiła się tęsknota ówczesnych doktrynerów, że w nowej infrastrukturze oświatowej będzie łatwiej indoktrynować młode pokolenia, by socjalistyczna Polska rosła w siłę, a ludziom się żyło dostatnio. Dzisiaj określamy to „ukrytym programem władzy”.

Kiedy słyszę od polityka, że za ten pomysł: Połowę zapłaci gmina, połowę państwo i tak powstaną żłobki i przedszkola, których brakuje dla pół miliona dzieci, to nawet nie pytam o to, skąd będą na ten cel środki, gdyż wiadomo, że powinny być przekazane z budżetu państwa na zadania własne gminy, tylko pytam o to, dlaczego przedszkoli ma być tysiąc, a nie 724 czy 1317? Czy ktoś dokonał analizy demograficznej populacji dzieci w wieku przedszkolnym, zbadał istniejące zasoby i potrzeby rozwijania sieci przedszkolnej w całym kraju, w tym w tych rejonach, które wymagają zbudowania nowych placówek, czy ktoś sprawdził, jaką rolę odgrywają alternatywne formy wychowania przedszkolnego i wzrastający z każdym rokiem ruch edukacji domowej, czy może wreszcie zapytał rodziców, szczególnie dzieci w wieku 2-5 lat, czy w ogóle są zainteresowani tym, by ich dzieci uczęszczały do przedszkola?

Gdyby decentralizacja naszego państwa została doprowadzona do końca, to znaczy, że tak, jak ma to miejsce w ościennych państwach, każde z województw mogłoby prowadzić własną politykę oświatową, bo jego władze lepiej by wiedziały, niż centrum, co jest im do tego celu potrzebne, to nie trzeba byłoby ogłaszać fikcyjnej akcji, której hasło powinno być urealnione: „Tysiąc przedszkoli na czterolecie”, bo przecież tyle trwa kadencja nowych władz samorządowych. A po nich, będzie można część z tych przedszkoli zamykać, jak się okaże, że budowano je wszędzie, po równo, jak w PRL, skoro wszystkie dzieci są nasze.